Przegrany spektakl w Houston

Po raz drugi w tym sezonie koszykarze Boston Celtics i Houston Rockets stworzyli kapitalne widowisko i chyba nie ma nikogo, kto ma jeszcze wątpliwości, co do tych kandydatur do serii w The Finals. Tym razem to jednak podopiecznym Brada Stevensa zabrakło sprytu i szczęścia w końcówce wyrównanego pojedynku i ostatecznie gospodarze zrewanżowali się za grudniową porażkę w TD Garden. Pomimo przegranej trzeba przyznać, że Celtowie zagrali bardzo dobre spotkanie i widać, że po kilkudniowej przerwie na All-Star Weekend nabrali świeżości i prezentują obecnie najlepszy basket w sezonie. Kapitalnie spisali się rezerwowi, którzy zdobyli łącznie season-high w postaci imponujących 67 punktów!

BOXSCORE

Na trzy minuty przed końcem wydawało się, że Celtics mają Rockets na widelcu. Zieloni odskoczyli na dystans sześciu/siedmiu punktów po kapitalnej serii Marcusa Morrisa, który w na półmetku 4Q był rozgrzany do czerwoności i zanotował jedenaście punktów z rzędu! Gospodarze starali się gonić i udawało się im punktować pomimo naprawdę dobrej obrony Celtów, ale ci co chwila odpowiadali skuteczną akcją i konsekwentnie odbierali liderom Zachodu nadzieje na wygraną.

Punktem zwrotnym był pechowo spudłowany lay-up Kyriego Irvinga na +8 w momencie, w którym Rockets wyglądali na mocno zestresowanych i widmo zakończenia serii zwycięstw przed własną publicznością zaczęło ich paraliżować. Szkoda, bo Uncle Drew bardzo łatwo, właściwie bez obrony rywala wszedł pod kosz i to powinny być punkty, a tak piłka pechowo wykręciła się z obręczy i jakby natychmiast dała miejscowym nowe siły.

Od tego momentu Celtics zaczęli grać chaotycznie i mocno roztargnieni. W kluczowych fragmentach popełniliśmy dwa błędy w ataku, które błyskawicznie na celne trójki zamienili Eric Gordon i Trevor Ariza, zaś w defensywnie straciliśmy zmysł do zbiórek i Rockets zdecydowanie za często punktowali na raty. To wszystko sprawiło, że w crunchtime James Harden i spółka mieli inicjatywę, a C’s musieli gonić wynik. Do dogrywki zabrakło szczęścia, a może inaczej – nie potrafiliśmy wykorzystać okoliczności na to, aby przedłużyć ten wielki pojedynek o pięć minut. Dość komicznie wyglądało to, jak Irving dwukrotnie nie był w stanie zrealizować swojego zamiaru i spudłować rzutu osobistego, co umożliwiłoby szansę na zbiórkę ofensywną, a następnie Marcus Smart minimalnie spudłował trójkę z piekielnie trudnej pozycji po tym, jak prezent dał nam Chris Paul będąc tylko 1 na 2 w swojej najważniejszej wizycie na linii rzutów wolnych. Nie pomogli też sędziowie, którzy nie przerwali gry, kiedy Al Horford leżąc na parkiecie wykrzykiwał „timeout”, choć obiektywnie trzeba przyznać, że na przestrzeni całego spotkania arbitrzy mylili się w obie strony.

W każdym razie był to mecz z gatunku tych, które na pewno zapadną nam w pamięć, bo było co oglądać. To był też zupełnie inny pojedynek niż ten z końca ubiegłego roku w Bostonie – Celtowie zagrali zdecydowane bardziej ofensywnie potwierdzając, że po All-Star Weekend mocno podnieśli poziom ataku, zaś obie drużyny przez cały mecz trzymały się na względnie bliskim dystansie, który ani przez sekundę nie przekroczył granicy dziesięciu oczek.

67 punktów autorstwa wąskiej, bo ledwie czteroosobowej ławki rezerwowych musi robić wrażenie. Każdy zdobył punktowe double-fingers, a najskuteczniejszy w tej grupie był Morris, który miał jednocześnie team-high (21 pts), trafiając pięć z siedmiu rzutów dystansowych. To właśnie rezerwowi byli naszą najskuteczniejszą bronią w tym meczu. To oni zakończyli pierwszą kwartę serią 10:0, która przez bardzo długi czas dawała nam przewagę. Znakomicie w defensywie współpracowała nasza para wysokich Morris – Greg Monroe, którzy świetnie się uzupełniali i twardo bronili obręczy. Nic dziwnego, że Monroe, który zagrał swój najlepszy mecz w zielonej koszulce, miał najlepszy w zespole wskaźnik PER (+23). Obej zresztą przyćmili startową parę na frountcourt – Horforda i Arona Baynesa. Terry Rozier wypalił nam niesamowicie (17 pts, 7/10FG) i już do przerwy miał dwanaście oczek, trafiając naprawdę trudne próby z gry.

James Harden trafił swoje i miał finalnie linijkę 26/7/10, ale trzeba przyznać, że wcale nie miał łatwo naprzeciw Jaylena Browna i Marcusa Smarta. To nie był Harden na poziomie przyszłego MVP Regular Season, który punktował z łatwością i miał dużo miejsca na błyskawiczne rozgrywanie akcji. W konsekwencji prawie połowę ze swojego punktowego dorobku uzyskał z linii osobistych, będąc z gry na poziomie ledwie 33%.

Smart z kolei sprawia wrażenie, jakby uraz ręki był przez niego zaplanowany – ot, w tej pierwszej części sezonu grał poniżej oczekiwań, jego pozycja spadła i zaczęły pojawiać się głosy o transferowaniu, a on po chwili przerwy gra w taki sposób, że chyba nikt sobie nie wyobraża, żeby w przyszłym sezonie nie było dla niego pozycji w naszym rosterze. To jest gość, który udowadnia ile znaczy dla tego zespołu. Jednym słowem ta drużyna ma w sobie jego DNA. W Houston był błyskotliwy, twardy, ze świetnym przeglądem pola i z linijką 11/6/5.

Zabrakło niestety lepszej obrony na obwodzie (Houston trafili 19 razy zza łuku) oraz punktów od starterów. Horford od powrotu z Los Angeles jest po prostu słaby. Nie ukrywajmy tego. W Houston był spóźniony w obronie i nieefektywny w ataku. Miał momenty, ale to zdecydowanie za mało, jak na gościa, który w pierwszej części sezonu tak regularnie imponował nam swoją solidnością. Jego wskaźnik PER z wczorajszego meczu na poziomie -22 mówi wszystko. U Baynesa zabrakło aktywności na półdystansie, która w ostatnich meczach pozwalała mu zbierać pozytywne recenzje. Brown dość szybko, bo już na starcie 3Q wpadł w foul trouble i nie mógł później złapać rytmu. Z kolei Jayson Tatum w swoje 20. urodziny na 12 pts z siedmiu rzutów. Irving również bez błysku z poprzednich meczów i z tymi nieszczęsnymi pomyłkami taktycznymi w końcówce. Każdy ze starterów zagrał poniżej swojej sezonowej średniej i żaden nie uzyskał dodatniego PER.

Za chwilę do Raptors będziemy tracić trzy mecze. Do końca sezonu mamy trudny terminarz i walka o pierwszy seed na Wschodzie będzie bardzo wymagająca. Kolejny jej etap w Chicago, gdzie skupiają się na tankowaniu.