Zwycięska dogrywka w stolicy

Wy też mieliście déjà vu?  Podobnie jak kilkanaście dni temu w Denver, również wczoraj w Waszyngtonie najważniejszy rzut dla losów spotkania oddał Jaylen Brown, który trafił wielką trójkę z narożnika. Tym razem nie w końcówce czwartej kwarty, a w dogrywce, bowiem do pokonania Wizards i odniesienia czterdziestego zwycięstwa w sezonie potrzebowaliśmy dodatkowych pięciu minut. Najważniejszą postacią przedłużonego crunchtime był jednak Kyrie Irving, który najpierw wytrzymał presję i ze stoickim spokojem trafił trzy osobiste na kilkanaście sekund przed końcem regulaminowego czasu gry i doprowadził remisu, a później świetnie bronił mającego chrapkę na game-winnera Bradley’a Beala.

BOXSCORE

Dawno nie graliśmy tak wyrównanego spotkania – aż 24 zmiany prowadzenia i czternastokrotne wyrównywanie wyniku. Już po pierwszej połowie można było odnieść wrażenie, że na parkiecie pachnie dogrywką. Pierwsze mocniejsze ciosy zaczęły padać dopiero w ostatniej kwarcie. Najpierw Celtics przyspieszyli, wykorzystując błędy i nieskuteczność gospodarczy, dzięki czemu odskoczyli na +10. Wydawało się, że zaczęliśmy trzymać ten mecz w swoich rękach, jednak gospodarze szybko się otrząsnęli i to oni w ostatnich sekundach byli bliżej wygranej.

Na posterunku był jednak Kyrie. W pierwszej odsłonie zagrał zaledwie dwanaście minut, podczas których zdążył trzykrotnie potańczyć na boisku, zdobywając punkty po efektownych dryblingach. Mimo wszystko mogło dziwić, że przez te pierwsze kilkadziesiąt minut grał tak zachowawczo i oddawał pole partnerom. To co najlepsze zostawił jednak na później – w drugiej połowie miał 15 pts, w dogrywce dołożył kolejne siedem i ostatecznie uzbierał 28pts na skuteczności 9/19FG, dodając pięć zbiórek i sześć asyst. W najważniejszych momentach z wielkim luzem wykorzystywał wizyty na linii osobistych, po ewidentnych faulach Markieffa Morrisa i Bradley’a Beala. Tym bardziej komicznie wyglądały protesty gospodarzy po tych gwizdkach arbitrów.

Frustracja Beala mogła być spowodowana faktem, że przez większość meczu właściwie nie mógł oddychać. Kapitalnie bronił go Brown, który we współpracy z Jaysonem Tatumem zatrzymał lidera Czarodziejów na skuteczności 7/27 z gry i pozwalając mu na zdobycie ledwie osiemnastu punktów w ponad 44 minuty! Do tego jeszcze zatrzymana przez Uncle Drew jego próba zwycięskiego rzutu w regulaminowym czasie gry. Przy tej zapaści świeżo upieczonego All-Stara, pierwszoplanową rolę w zespole przejął Otto Porter Jr. (27 pts, 9/18FG, 3/5 3pFG, 11 reb), który już kiedyś potwierdził, że lubi grać przeciwko Celtom, ustanawiając swoje career-high.

W dogrywce szybko zdobyliśmy prowadzenie, a wielka trójka odpalona przez Browna sprzed nosa blisko broniącego Tomasa Satoransky’ego była decydująca. Gospodarze starali się jeszcze wrócić, wykorzystując dwa spudłowane rzuty osobiste Daniela Theisa, ale w najważniejszych próbach dystansowych mylili się Beal, Porter i wspomniany wyżej Czech, który dość nieoczekiwanie sprawiał nam momentami sporo problemów swoimi wejściami na kosz.

Celtics ograniczyli ball-movement Wizards i choć gospodarze ostatecznie zanotowali aż 28 kluczowych podań, to jednak popełnili przy tym w całym meczu aż 22 straty. Mogliśmy niepokoić się faktem, że oddaliśmy rywalom aż siedemnaście szans na ponowienie akcji, ale finalnie imponująco organizowaliśmy się w takich momentach w obronie i stołeczni wykorzystali tylko cztery takie okazje. Dobrze również broniliśmy paint, w którym często wysocy miejscowych, w tym Marcin Gortat, nie mieli nawet miejsca na spokojne opanowanie podania do gry w post-up.

Według przedmeczowych zapowiedzi Brown miał nie zagrać, a ostatecznie pobiegał po parkiecie Capital One Arena i to jak. Przez cały mecz aktywny, żądny bycia pod grą i znowu ze zdobyczą punktową w okolicach dwudziestu punktów. I do tego kolejna efektowna akcja do jego sezonowego highlightsu – to z jaką łatwością ograł kozłem za plecami Portera było imponujące. Wiedział o tym Scott Brooks, któremu nie pozostało nic innego, jak poproszenie o przerwę.

Swój debiut w koszulce Celtics zanotował Greg Monroe. Podczas dwudziestominutowego występu miał 5 pts (2/5 FG), 6 reb, 2 ast, 2 stl i drugi w zespole wskaźnik PER na poziomie +9. Przyzwoicie – to chyba będzie najlepsze określenie jego gry. Dobrze ustawiał się w bronionej strefie i momentami widać było jego pracę w ofensywie na rzecz wykreowania partnerom dobrych pozycji rzutowych, ale nie wykorzystał też kilku dobrych akcji ofensywnych i przede wszystkim chyba momentami był zagotowany, co kosztowało go przewinienie techniczne. W każdym razie widać, że jego pojawienie się w zespole otwiera przed Stevensem nowe możliwości, bo już w pierwszej połowie bardzo długo jak na nas graliśmy wysoką piątką.

Dobrze zagrali zmiennicy, którzy dodali od siebie 39pts. Marcus Morris słabo zaczął i był po pierwszej części 1/8 z gry, trafiając swoją pierwszą próbę dopiero w końcówce 2Q, notabene sprzed nosa swojego brata. W drugiej połowie był już jednak niezbędny, podobnie jak nadal żywiołowo grający Terry Rozier. Najbardziej zadowolonym mógł być jednak Theis, który ponownie otrzymał od Stevensa szansę na grę w decydujących momentach i zanotował całe pięć minut w dogrywce. Pozycja Niemca w naszym zespole rośnie, to fakt.

Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Wizards znajdziecie tutaj.