Chyba nikt się tego nie spodziewał – w swoim debiucie w wyjściowej piątce Terry Rozier grał jak w transie i ostatecznie zanotował pierwsze w karierze triple-double, dokonując tej sztuki jako drugi gracz w historii NBA. T-Roz aż sam złapał się za głowę, kiedy w garbage time usiadł na ławce i spojrzał na swoją linijkę statystyczną. W głównej mierze to dzięki niemu Celtics znokautowali Knicks trzydziestopunktową wygraną. Podopieczni Brada Stevensa przez cały mecz posiadali inicjatywę, jednak odskoczyć udało się im dopiero w drugiej części trzeciej kwarty, a wysokie zwycięstwo zagwarantowali debiutanci, którzy na starcie 4Q przeprowadzili imponujący run 18:0.
Trzy i pół roku – tyle czasu czekał Rozier, aby wybiec w bostońskim jersey’u w starting lineup. Długo, zważywszy przede wszystkim na to, jakie na przestrzeni tego okresu poczynił postępy. Jednak dopiero urazy Kyriego Irvinga i Marcusa Smarta spowodowały, że otworzyła się przed nim szansa poczucia parkietu już od pierwszych sekund meczu.
I T-Roz tę szanse wykorzystał perfekcyjnie. Od początku widać było, jak bardzo zależy mu na dobrym występie i w ciągu pierwszych sześciu minut zanotował jedenaście punktów, trafiając wszystkie trzy próby dystansowe. Finalnie miał najlepszą w karierze linijkę 17/11/10, a dodatkowo te dziesięć asyst to od wczoraj jego nowy career-high! Ale nie tylko cyferki mogą imponować, a być może jeszcze bardziej zachwyca sposób, w jakim organizował i prowadził grę zespołu – świetnie kreował partnerów, inteligentnie regulował tempo gry, kapitalnie wyprowadzał szybkie atakaki i był też pomocy w grze bez piłki m.in. w 2Q, kiedy postawił świetną zasłonę dla ścinającego pod kosz Marcusa Morrisa, którego świetnym podaniem obsłużył Al Horford i w efekcie mieliśmy akcję and one. Do tego wszystkiego standardowo harował w obronie. Podsumowując – wielki mecz zagrał nam Rozier. Naturalnie nasuwa się więc pytanie czy to był wieczór, w którym jego akcje poszybowały już bezpowrotnie ponad akcje Marcusa Smarta?
Ostatecznie Celtowie zrobili bardzo wysoki blowout na przyjezdnych z Nowego Jorku, ale ci przez pół godziny trzymali się na dystans dwóch/trzech posiadań. Szczególnie w pierwszej połowie C’s brakowało błysku do tego, aby udokumentować swoją przewagę wysokim runem. Knicks pomimo licznych błędów w ofensywie byli blisko za sprawą dobrej gry w paint Enesa Kantera (17pts-17reb), a także dobrej zmianie Franka Ntilikiny. Ale paliwa starczyło im jedynie na wspomniane wyżej dwa kwadranse.
W drugiej połowie trzeciej kwarty Celtics zaczęli odjeżdżać – świetnie grał Morris, który ostatecznie był najskuteczniejszym zawodnikiem spotkania z dwudziestoma punktami na koncie. I aż można było się zapienić ze złości, kiedy Michael Beasley ponownie potwierdził swój rozbrat z IQ i potrącił Marcusa przy dunku, który zakończył efektowny przechwyt na środku parkietu w grze jeden na jeden. Jeśli ktoś szukał do wczoraj definicji koszykarskiego idiotyzmu, to może ogłosić zakończenie swoich poszukiwań. Morris spotkania nie dokończył – nic dziwnego, bo ten jego upadek na pakiet z całym impetem wyglądał przerażająco.
Ponownie dobrych wspomnień ze starcia przeciwko Celtom nie będzie miał Kristaps Porzingis. Co prawda miał niezły początek, trafiając dwa razy z dalekiego półdystansu, ale później ochotę do gry odebrał mu Jaylen Brown. Co to był za dunk! Łotysz pięknie zapozował na plakat i rozpoczął odwrót. W trzeciej kwarcie poprawił mu Rozier, który wybił mu z głowy łatwe punkty w kontrze perfekcyjnym wybiciem. Blok na Brownie był tylko nieśmiałą próbą odzyskania w tym meczu opinii przez przyszłego All-Stara.
Przy tych wszystkich problemach kadrowych trzeba przyznać, że Stevens świetnie ustawił zespół, a przez całe spotkanie zauważalna była rozsądna i skuteczna rotacja składem. To sprawiło, że nie licząc Kadeema Allena i Guerschona Yabysele, którzy pojawili się na boisku w ostatnich fragmentach, każdy z zawodników głównej rotacji zagrał co najmniej 18min. Filozofia „zespół, a nie indywidualności” w wykonaniu naszego trenera to czysta poezja dla kibicowskiego oka. W nagrodę losy spotkania na dobre rozstrzygnął nasz drugi garnitur. Na rozpoczęcie 4Q nasi debiutanci – Jayson Tatum, Daniel Theis, Abdel Nader oraz Semi Ojeleye, kierowani przez Roziera zrobili w Ogródku „Rookies Show” i wpakowali gościom osiemnaście punktów bez odpowiedzi.
Do przerwy to Horford był bliżej triple-double (7/7/5) niż Rozier, ale ostatecznie do potrójnej zdobyczy trochę zabrakło. W każdym razie tuż po przerwie to on był opcją numer jeden, zdobywając w pewnym momencie siedem punktów z rzędu i biorąc na siebie odpowiedzialność za rozgrywanie akcji pozycyjnych przy dobrym ruchu parterów. No właśnie, w całym meczu Celtowie imponowali ruchliwością i ball movement, co w efekcie przełożyło się na 27 asyst i tylko dziewięć błędów.
Brown był bardzo nakręcony na wejścia na kosz i w pierwszej połowie wychodziło to z różnym skutkiem, ale jak już wyszło, to zafundował Porzingisowi kilka trudnych nocy. Tatum zagrał na swoim poziomie (15pts, 7/15 FG) i ponownie zachwycił łatwością, z jaką tworzy sobie miejsce na mid-range. Bardzo dobre zmiany dawał dość nieoczekiwanie Nader (10pts), a Ojeleye tradycyjnie jako zadaniowiec dobrze spisywał się po bronionej stronie parkietu.
Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Knicks znajdziecie tutaj.