Magic zaczarowali Celtów

Po raz pierwszy w tym sezonie Celtics przegrali trzy mecze z rzędu i w konsekwencji przewaga nad drugą w tabeli Eastern Conference ekipą Toronto Raptors stopniała do ledwie dwóch zwycięstw. Co bardziej bolesne wszystkie trzy porażki zostały poniesione na własnym parkiecie. Tym razem wygraną 105:93 z Ogródka wywiózł najgorszy zespół w ligowej stawce Orlando Magic. Przez całe spotkanie podopiecznym Brada Stevensa brakowało jakości po obu stronach parkietu, a Kyrie Irving choć próbował, to nie był  w stanie w pojedynkę wyszarpać zwycięstwa. Ostatecznie jego czterdzieści punktów po owrocie po krótkiej przerwie w grze nawet nie postraszyło gości z Florydy.

BOXSCORE

Przed meczem mogliśmy być wielkimi optymistami i liczyć na przełamanie po dwóch porażkach, a przede wszystkim po fatalnym występie przeciwko 76ers. Celtics wygrali czternaście meczów z rzędu na własnym parkiecie przeciwko Magic, którzy z kolei mają olbrzymie problemy z grą na wyjazdach i w ostatnich osiemnastu takich pojedynkach, potrafili tylko raz zanotować zwycięstwo.

Być może to właśnie powyższe statystyki sprawiły, że Celtics tak lekceważąco podeszli do starcia z najgorszą drużyną ligi. Mam wrażenie, że Bostończycy przecenili swoje możliwości ofensywne i taktyką na ten mecz było pójście z Magic na wymianę ciosów, kosztem gry obronnej. A ta strategia okazała się być dla nas bardzo zdradziecka i jakże bolesna, bo finalnie poskutkowała drugą, po porażce w United Center w Chicago, tak wyraźną wpadką w tej kampanii.

Po świetnym przechwycie i łatwym layupie Terry’ego Roziera na półmetku byliśmy na minimalnym plusie, ale wyraźnie było widać, że nie gramy swojej koszykówki. Byliśmy statyczni w obronie, do której fatalnie wracaliśmy po niecelnych rzutach własnych, co konsekwentnie wykorzystywali Evan Fournier i Elfrid Payton napędzając grę i szybko przenosząc ją pod naszą obręcz. Zbyt łatwo niskim graczom gości otwieraliśmy korytarz na wjazdy pod kosz. Nie mieliśmy też jakości w ataku. Co prawda zdobyliśmy solidne 59 punktów, ale aż 48 z nich było autorstwa trójki Kyrie Irving (24pts), Marcus Morris (12pts) i Jaylen Brown (11pts). Wszyscy pozostali przez dwie pierwsze kwarty byli w szatni, notując łącznie dwanaście oczek na poziomie 6/18 FG.

Uncle Drew to jedyny pozytyw, który możemy wyciągnąć z tej porażki. Od samego początku wyglądał na tle swoich kolegów dynamiczniej. W jego ruchach można było dostrzec dużo świeżości i nie można mu było zarzucić braku zaangażowania. Od pierwszych sekund chciał być pod grą i zagrał ja lider. Drobny uraz, który wykluczył jego występ przeciwko 76ers sprawił, że był głodny gry. Fajnie wjeżdżał na kosz wzdłuż baseline mijając po dobrym koźle Paytona, potrafił wykorzystać wykreowaną przestrzeń na półdystansie i był gorący zza łuku (5/18). Nic więc dziwnego, że Stevens próbował ratować sytuację po ostrym laniu w 3Q i Irving zagrał całą czwartą kwartę, co ostatecznie przełożyło się na aż czterdziestominutowy występ. I faktycznie, Kyrie robił co mógł, notując do imponującego dorobku punktowego siedem zbiórek, pięć asyst i popełniając tylko jeden błąd.

Ale sam Kyrie nie był w stanie nam wygrać tego pojedynku, dla którego kluczem okazała się wspomniana trzecia kwarta. W tej Celtowie rzucili kompromitujące 12pts, z których osiem zapisał Irving, jednocześnie pozwalając gościom z Florydy na dopisanie 32 oczek, często w juniorsko łatwy sposób z pomalowanego. Łącznie w tym fragmencie byliśmy fatalni w obronie i 4/17 FG (23,5%) na atakowanej połówce.

Przewaga graczy Franka Vogela osiągnęła +19 i nawet ich dramatyczny początek 4Q, kiedy przez osiem minut byli 1/16FG nie miał dla nich negatywnych konsekwencji. Choć trzeba przyznać, że to była dla Celtów wielka szansa na kolejny w tym sezonie niesamowity comeback. Tym razem jednak zabrakło argumentów. Bo oprócz świentego wieczoru Irvinga, przyzwoicie zagrał tylko Brown (17 pts, 7 reb).

Al Horford wyglądał na piekielnie zmęczonego. Aż za mocno było to widać na starcie trzeciej ćwiartki, kiedy po nieudanym rzucie po grze w post-up wracał, a właściwie próbował wracać do obrony. Dominikańczyk nie mógł się nawet rozpędzić i szybszy byłby od niego chyba nawet Jared Sullinger. Morris totalnie zgasł w drugiej połowie i kilka razy miał nawet problem z opanowaniem prostego podania, zaś Jayson Tatum nie mógł się napędzić i jedyny dobry moment miał, a jakże, w czwartej kwarcie.

A rezerwowi? No rezerwowi to nie grali. Rzućcie okiem na statystyki naszego drugiego unitu – czy kiedykolwiek w erze Stevensa ławka zagrała tak żenująco? Osobiście wertowałem pamięć i sobie takowego nie przypominałem. Pojedynek ze zmiennikami Magic przegrali 8:38. Po takim meczu jest powód do mocnych słów w szatni, niezależnie od panującego team spirit. Tym bardziej, że przed nami trudna seria meczów na Zachodzie.

Więcej materiałów ze spotkania przeciwko Magic znajdziecie tutaj.