Celtics lepsi od Bucks

Boston Celtics (21-4) próbują rozpocząć nową serię zwycięstw – po wygranej nad Milwaukee Bucks (12-10) mają już trzy kolejne wiktorie, a przed nimi jeszcze jedno spotkanie w TD Garden na domknięcie 5-meczowej serii. Celtowie nie dali większych szans drużynie z Wisconsin, choć powinni byli znacznie lepiej zaopiekować się prawie 20-punktowym prowadzeniem, kiedy zdawało się, że wszystko mają pod kontrolą. Kozły wróciły jednak do spotkania za sprawą znakomitej gry Giannisa, natomiast gospodarze w zasadzie cały czas trzymali około dziesięć oczek przewagi, dopóki w końcówce meczu do zamrażarki nie włożył Kyrie. W pojedynku dwóch kandydatów na MVP wygrywa więc Irving, nawet jeśli zdobył osiem punktów mniej od Greka.

Ten mecz od początku był bardzo fizyczny i czuć było w powietrzu, że coś niedobrego może się tutaj stać. Na całe szczęście, do niczego nie doszło, a Celtics wyszli z tej batalii z tarczą. Kolejny już raz ponad 30 punktów zaliczył Kyrie Irving, który znakomicie dostawał się do kosza, ale to Al Horford był w czwartej kwarcie kluczem dla Celtów. Świetnie podawał, równie dobrze współpracował w akcjach pick-and-roll ze Smartem i otarł się ostatecznie o triple-double, kończąc z linijką 20/9/8. W dwóch ostatnich meczach Big Al ma łącznie aż 19 asyst.

Celtics już po pierwszej kwarcie prowadzili 34-26, kiedy Jayson Tatum trafił 4/4 za trzy, a jego zespół rzucał na ponad 60-procentowej skuteczności z gry. W drugiej odsłonie bardzo dobrą zmianę dał Daniel Theis, a przewaga Celtów wzrosła do 19 oczek, bo bostoński zespół nadal bardzo skutecznie trafiał i dołożył kilka kolejnych trójek. Koniec końców skuteczność gospodarzy spadła poniżej 60 procent, ale wyniosła aż 55 procent, co sprawia, że to już piąty kolejny mecz, gdzie Celtics trafiają co najmniej połowę swoich rzutów.

Ten stat wrażenia może wielkiego na pierwszy rzut oka nie robi, ale warto dodać, że wcześniej w sezonie Celtom nie udała się ta sztuka ani razu, dlatego też nic dziwnego, że po meczu Brad Stevens mówił sporo dobrego na temat bostońskiej ofensywy, która w pierwszej połowie zdobyła 62 punkty. Kilka akcji Irvinga na starcie drugiej połowy dało Bostończykom najwyższe, bo 20-punktowe prowadzenie w tym meczu, ale zamiast docisnąć Bucks to Celtics pozwolili sobie wrzucić aż 32 punkty tylko w trzeciej odsłonie i Milwaukee jeszcze powalczyło.

Spora była w tym zasługa śpiącego wcześniej backcourtu gości, w tym przede wszystkim Erica Bledsoe. Dodatkowo, po dziewięciu trójkach w pierwszej połowie, Celtics nie trafili ani jednej w tej trzeciej kwarcie i potrzeba było najpierw znakomitej postawy Horforda, a potem pięciu punktów Kyrie’ego w crunchtime, aby spokojnie to spotkanie wygrać. Nie doczekaliśmy się więc Gino Time, choć jeszcze w trzeciej odsłonie zdawało się, że jest to całkiem możliwe. Najważniejsze jednak, że Celtics po raz drugi w tym sezonie pokonują mocnego przecież rywala.

Kyrie zdobył 32 punkty z 24 rzutów. Horford otarł się o triple-double, natomiast o jego wpływie na mecz niech przemówi aż plus-21 w 35 minut gry. Tatum skończył z 17 punktami na koncie, podczas gdy Jaylen Brown szybko wpadł w problem z faulami i zagrał tylko 23 minuty. Solidne wsparcie od bostońskiej ławki, gorszy mecz Marcusa Morrisa (sześć punktów z 1/6 z gry) i Aron Baynes dający 10/4/2 w ledwie 15 minut na parkiecie. W środę Celtics zagrają piąty z rzędu mecz w TD Garden, a ich rywalem będzie drużyna Dallas Mavericks (7-17).