Celtics zgasili waleczne Słońca

Miało być łatwo i przyjemnie, a tymczasem Suns zdominowali walkę w strefie podkoszowej, a Devin Booker ponownie urządził sobie w Ogródku mocne strzelanie i przyjezdni z Arizony do końca byli w grze. Kolejny raz w tym sezonie fenomenalna końcówka w wykonaniu duetu Kyrie Irving-Jayson Tatum pozwoliła Celtom dowieźć zwycięstwo do końcowej syreny i ostatecznie podopieczni Brada Stevensa wygrali 116:111. Celtics zagrali jeden z najlepszych i najprzyjemniejszych dla kibicowskiego oka meczów ofensywnych w tym sezonie, jednak tak dobrze nie było na bronionej strefie, gdzie brakowało nam stabilności i finalnie o zwycięstwie zadecydowało kolejne perfekcyjne przejście przez crunchtime.

BOXSCORE

Stevens w przedmeczowym wywiadzie z Brianem Scalabrine mówił, że lubi mecze o tak wczesnej porze i nie są one problemem dla jego podopiecznych, gdyż właściwie codziennie trenują w podobnych godzinach. Co więcej, zawsze powtarza, że rozgrywki trwają kilka miesięcy i mają swoją specyfikę, dlatego trzeba zachowywać koncentrację, niezależnie od indywidualnych preferencji.

Świeżo upieczony trener miesiąca Eastern Conference miał rację w odniesieniu do postawy swojej drużyny w ataku, bowiem Celtics w całym spotkaniu rzucali na poziomie 52,5%, trafili piętnaście razy z dystansu i zanotowali aż 32 ast na 42 FGM, momentami rozgrywając akcje, po których wszyscy wstawali z krzesełek. Inaczej wyglądało to w defensywie, gdzie owszem, mieliśmy świetne fragmenty jak na najlepszą obronę w lidze przystało, ale również długimi chwilami notorycznie staliśmy za daleko od graczy backcourtu Suns, w konsekwencji zbyt łatwo pozwalając im na rozpędzanie się z dziewiątego metra i wchodzenie nam w półdystans. Dawaliśmy też szanse Taysonowi Chandlerowi na przypomnienie sobie starych-dobrych czasów w pomalowanym, w efekcie przegrywając rywalizację w tej strefie 38:60.

Dobrze weszliśmy w ten mecz, rozpoczynając od 7/11 FG i szybko uzyskując dwucyfrową przewagę. Wydawało się wówczas, że powoli otwieramy sobie drzwi do przeprowadzenia blowoutu na przyjezdnych, jednak w ich jersey’u biega chłopak o nazwisku Booker. No właśnie, ten 21-latek ponownie rozegrał świetny mecz w TD Garden i zasłużył od bostońskich kibiców na gromkie brawa oddające w pełni zasłużone uznanie dla jego gry. Tym razem 38pts (16/29 FG) i kto wie, czy nie zaszokowałby Bostonu kolejną niesamowitą trójką, która przedłużyłaby mecz o dogrywkę, gdyby nie popełnione przez niego, chyba w ferworze zaangażowania w crunchtime, szóste przewinienie na kilkanaście sekund przed końcem spotkania. W każdym razie trzeba oddać Bookerowi, że to gracz, który ma zadatki na kogoś, kto znajdzie się w gronie mocnych kandydatów do tego, żeby za kilka lat stać się twarzą tej ligi.

Podopieczni Jay’a Triano totalnie zdominowali Celtów na tablicach (45:31), przypominając nam problem, z którym tak boleśnie zmagaliśmy się przecież przez kilka poprzednich sezonów. W efekcie goście z Arizony w całym spotkaniu oddali aż 19 rzutów więcej, z których trafili sześć i właśnie dzięki temu – w połączeniu ze świetną postawą Bookera, który momentami trafiał seryjnie, jak choćby na koniec 2Q, kiedy zdobył 13 z 17 ostatnich punktów zespołu – potrafili zniwelować szkody, które wyrządzała im świetna gra ofensywna Celtów. A co ciekawe, jej reżyserem był głównie Al Horford, który w całym spotkaniu poza 14pts i 6reb, zanotował imponujące 11 asyst, momentami grając jak rasowy rozgrywający – podanie kozłem pod koszem do Irvinga, czy one-hand pass w kontrze do Morrisa robiły wrażenie!

Był w tym meczu moment, w którym wydawało się, że wygrana jest niemal pewna. Na zakończenie trzeciej kwarty Celtics wykorzystali chwilową niemoc młodego lidera Suns, który spudłował trzy próby z rzędu i zamknęli tę część runem 10:2. Ponownie w trudnych momentach, kiedy przyjezdni z Phoenix kilka razy wychodzili nawet na prowadzenie, grał Marcus Morris, który w samej 3Q podczas sześciu minut na parkiecie miał 7pts i 6reb, w tym efektowne wykończenie alley-oopa od Terry’ego Roziera. Na otwarcie ostatniej ćwiartki gospodarze poprawili serią 7:0 i przewaga urosła do wydawało się bezpiecznego +17. Ale wówczas to my zaczęliśmy pudłować i zaprosiliśmy gości do walki, momentami lekceważąc poczynania TJ Warrena i Mike’a Jamesa, którzy wspólnie mieli w ostatnich minutach 15pts i sprawili, że w głowach fanów Celtics pojawiło się widmo kolejnego game-winnera w wykonaniu Tylera Ulisa.

Ale w tym sezonie Celtics są w końcówkach niezwykle skuteczni, dojrzali i odpowiedzialni, dlatego właściwie tylko incydentalnie przegrywają mecze oscylujące w granicach remisu. Ponownie świetnie w końcówce spisywał się Jayson Tatum – chłopak, który od pierwszego dnia sezonu robi rzeczy, których nikt by się nie spodziewał i jako nastoletni rookie jest bez wątpienia clutch. W crunchtime miał 6pts i świetny blok na Bookerze, ale oprócz tego wywalczył Celtom posiadanie po tym, jak znakomicie powstrzymał szarżującego po łatwe punkty Josha Jacksona. Dla 19-latka to dziesiąty mecz z rzędu, w którym notuje co najmniej dziesięć punktów. Wczoraj uzbierał ich piętnaście, na skuteczności 6/8FG, a nadto dołożył 6 reb, 2 ast, 2 stl oraz 2 blk.

Ponownie najskuteczniejszym zawodnikiem drużyny był Kyrie Irving, który w pierwszej kwarcie szybko zdobył dziewięć punktów, a później przeszedł na drugi plan i z tylnego siedzenia kreował wydarzenia na boisku, bowiem w samej 2Q miał aż pięć asyst. Ale przede wszystkim Uncle Drew w końcówce znów dał drużynie ważne rzuty, które w dużej mierze przesądziły o dwudziestej już wygranej w sezonie.

Aron Baynes jako starter zagrał tak, jak na początku rozgrywek – twardo w obronie i skutecznie na półdystansie. Z nim na boisku Celtics byli aż o szesnaście punktów lepsi od rywali, a to świadczy o jakości, którą prezentował szczególnie na bronionej połowie. Błyskawicznie po fatalnym meczu z 76ers otrząsnął się Jaylen Brown, który i polatał nad obręczą i pobronił, a także ukąsił rywali z narożników, trafiając z dystansu trzy na pięć prób. No i na uwagę zasługuje również jego skuteczność na linii rzutów osobistych (6/8 FT).

Znowu solidne wsparcie dali rezerwowi, którzy łącznie dodali do końcowej zdobyczy 45pts. Wspomniany już wyżej Morris miał 17pts i był najlepiej punktującym z ławki, choć w pierwszej połowie niepotrzebnie forsował rzuty dystansowe (1/5 3p FG), przez co zbyt pochopnie trafiliśmy posiadania. Wydaje się, że dobrą formę na dłużej przypomniał sobie Marcus Smart, który uzbierał 13pts, trafiał z dystansu, w tym raz z ponad dziewięciu metrów przy problemach z upływającym czasem akcji, znów imponował przeglądem pola i obsłużył partnerów siedmioma kluczowymi podaniami. Standardowo był przy tym pracowity w obronie i miał dodatni wskaźnik PER (+10) i to on trafiał kluczowe osobiste w ostatniej minucie. Semi Ojeleye był 2/3 zza łuku, a szczególnie jego druga celna trójka mogła się podobać, bo tym rzutem pokazał, że jest pewny siebie. Daniel Theis miał dobre wejście, ale gdzieś po kontakcie z Gregiem Monroe, po którym gracz Suns dostał przewinienie techniczne, stracił na animuszu. Z kolei Rozier zagrał jak typowy zadaniowiec – miał momenty, dobrze biegał w defensywie, ale jako jedyny z zespołu miał problemy ze skutecznością (1/6 FG).

Więcej materiałów ze spotkania z Suns znajdziecie tutaj.