Heat w końcu zatrzymują Celtów

35 dni trwała seria meczów bez porażki Boston Celtics. 16 wygranych meczów i dopiero Miami Heat po bardzo szczęśliwych rzutach Diona Waitersa zdołali odeprzeć kolejną próbę comebacku Zielonych, zatrzymując w ten sposób podopiecznych Brada Stevensa. Coach raz jeszcze stwierdził po meczu, że jego zespół nie jest tak dobry, jak mógłby na to wskazywać obecny, wciąż najlepszy w lidze, bilans. Trudno się z tym nie zgodzić, bo Celtowie po raz kolejny mieli spore problemy w ataku i tym razem wykopali sobie zbyt duży dołek, z którego nie udało im się już wydostać, choć to następny już raz, kiedy nie można odmówić im walki. W czwartej kwarcie Celtics próbowali bowiem któryś już raz z rzędu odrobić straty, jednak już bezskutecznie.

Kto wie, może gdyby Horford trafił dwa rzuty wolne, a Brown nie popełnił tak dużego błędu i nie posłał piłki w trybuny? Ale to już historia, tak samo jak do historii przeszedł 16-meczowy streak zwycięstw Celtów, którego nikt, absolutnie nikt nie mógł się spodziewać, jeżeli weźmiemy pod uwagę okoliczności ze startu rozgrywek. Wszystko, co dobre się jednak kiedyś kończy i tym razem to Miami Heat okazali się być tymi, których Celtów zatrzymali. Z drugiej strony można powiedzieć, że Bostończycy trochę sami są sobie winni, bo ileż można wracać?

Celtics wracali w każdym z ostatnich kilku meczów, a w tych 16 wygranych spotkaniach aż osiem razy musieli odrabiać straty w tej ostatniej odsłonie meczu. Chwała im za to, że za każdym razem – aż do starcia na Florydzie – te straty odrabiali. Wiadomo jednak było, że Zieloni swoje problemy mają, przede wszystkim w ataku. Nie inaczej było w środę, kiedy to Celtowie trafili tylko 41.7 procent swoich rzutów, w tym ledwie dziewięć prób zza łuku. Rezerwowi trafili 10/28 z gry, ale prawie 1/3 tego zrobił Marcus Morris, oddelegowany tym razem na ławkę.

Goście od początku musieli gonić, bo Goran Dragić już w pierwszej połowie zrobił 20 punktów, a Zieloni nie potrafili sobie poradzić z bardzo często szukającym szczęścia pod koszem atakiem Heat. Od początku aktywny był Kyrie Irving, natomiast już w drugiej kwarcie różnica wyniosła 16 punktów na korzyść gospodarzy i w powietrzu czuć było, że ta seria Celtów zbliża się do końca. Heat to jedna z najgorzej grających drużyn w NBA w drugich połowach, ale po dobrych minutach od Smarta w trzeciej kwarcie, C’s obudzili się dopiero w czwartej.

To właśnie wtedy na odrobienie strat prawie w całości pozwolił zryw 13-0, w którym bardzo dużą rolę odegrał m.in. Jayson Tatum. Rookie był zresztą obok Irvinga – który sporo punktował pod koniec meczu – jednym z najlepszych zawodników w zielonych trykotach, zapisując na swoje konto 18 oczek, siedem zbiórek oraz cztery asysty. Wielkie rzuty w crunchtime trafiał jednak Dion Waiters (osiem punktów w ostatnie trzy minuty meczu), co w połączeniu z prostymi błędami bostońskich graczy nie pozwoliło na przedłużenie serii zwycięstw do 17.

Nie wiemy, gdzie się podział agersywny Al Horford – w poprzednich meczach jego pasywność można było tłumaczyć oddaniem kluczyków Irvingowi oraz Brownowi, natomiast nie ma wątpliwości, że Big Al od paru spotkań nie jest po prostu sobą. Tylko siedem oczek, 3/10 z gry i 1/4 zza łuku. Utrzymał jednak swoją własną serię, bo w tym sezonie nie miał jeszcze meczu, w którym byłby na minusie). Nie zmienia to faktu, że brakuje Celtom jego ofensywy. Tym razem „tylko” 14 oczek zdobył Jaylen Brown, tyle samo dołożył grający z ławki Morris.

Nie można wygrywać wszystkiego – Celtics tak czy siak zafundowali nam niesamowitą przejażdżkę, wygrywając 16 spotkań w ostatnich 35 dni, z czego osiem razy robili comeback w czwartej kwarcie, pokonując m.in. Thunder czy Warriors. Miejmy nadzieję, że Bostończycy szybko na te zwycięskie drogi wrócą. Do tego potrzebna będzie jednak lepsza gra rezerwowych czy powrót świetnej formy Horforda, który do czasu był przez wielu traktowany jako wczesny kandydat do MVP sezonu regularnego. W piątek Magic w Bostonie, gdzie ostatni raz wygrali w 2010 (13 spotkań).