Finały pokazują, że C’s mieli rację?

Golden State Warriors są na dobrej drodze, aby wygrać wszystkie 16 spotkań w fazie play-off i zostać pierwszą w historii drużyną, która bez porażki przeszła przez playoffs aż po mistrzostwo. To w dużej mierze za sprawą Kevina Duranta, a więc zawodnika, który latem ubiegłego roku zszokował cały świat i przeszedł właśnie do Warriors, z którymi wcześniej jego Oklahoma City Thunder nie potrafili sobie poradzić. KD podjął jednak taką, a nie inną decyzję, a fani ekipy z Oakland mogą teraz świętować prawie pewny kolejny tytuł mistrza, bo po trzech meczach kolejnej odsłony rywalizacji z Cleveland Cavaliers ich drużyna prowadzi już 3-0, a z tego nikt jeszcze nigdy nie wyszedł i nic nie wskazuje na to, aby miało się to zmienić.

Warriors co prawda rok temu prowadzili już 3-1 i takich strat w finałach NBA też jeszcze nikt nigdy nie odrobił, dlatego też kibice Cavs wciąż wierzą w swój zespół, ale co by nie mówić, powrót z 0-3 będzie piekielnie trudny. No bo piekielni silną drużyną są Warriors, którzy po zrobieniu rekordowego w historii NBA bilansu 73-9 w ubiegłym sezonie, w tym dodali jeszcze do składu Duranta i jak burza przeszli przez trzy pierwsze rundy playoffs, by w wielkim finale… nadal nie przegrać ani jednego meczu. A przecież naprzeciwko siebie mają mocny też zespół.

Zespół, z którym Boston Celtics nie mieli żadnych szans w trzech domowych meczach. Zespół, który szedł przez playoffs podobnie jak Warriors, bo przecież to dopiero rzut Avery’ego Bradleya w G3 finałów konferencji zaserwował drużynie z Cleveland pierwszą porażkę w tegorocznej edycji rozgrywek posezonowych. Zespół, w barwach którego biega najlepszy zawodnik na świecie w osobie LeBrona Jamesa i który przecież może pochwalić się także innymi znakomitymi zawodnikami czy role-players. Ale to wszystko na nic w starciu z Warriors.

Oczywiście, te słowa mogą wyglądać głupio, jeśli Cavs wrócą z 0-3, ale to pokaże tylko, jak mocny zespół jest w Cleveland. Bo na pewno nie zmieni faktu, że Warriors to najmocniejszy zespół, jaki w NBA widzieliśmy od dawien dawna, nawet jeśli frajersko mieliby przegrać te cztery kolejne spotkania. Mało kto wierzy jednak w taki obrót spraw, a całe te finały – nawet teraz, niezależnie już od wyniku – pokazują, że Boston Celtics mogli mieć rację. W jakim sensie? Choćby przez to, że Danny Ainge nie chciał robić przed trade deadline żadnego, nawet małego ruchu.

Pojawiały się przecież raporty, że do wyciągnięcia był przez Celtów m.in. Serge Ibaka, ale Ainge nie chciał wrzucić do dealu np. Terry’ego Roziera, już nie mówiąc o tym, że w takim transferze z Bostonu odpłynąłby także pick w drafcie. Taki pick oddali m.in. Raptors czy Wizards, ale ich zimowe wzmocnienia na nic się nie zdały, bo jedni nawet małym palcem nie pogrozili Cavs, a drudzy nie dostali nawet takiej okazji, bo zostali pokonani przez Celtów. A przecież ani jedni, ani drudzy – ani także ten nasz Boston – nie miałby szans także w starciu z Warriors.

Teraz pojawia się pytanie: czy Celtics wzmocnieni Gordonem Haywardem stanowią zagrożenie dla Cavs, nie wspominając już o zespole Steve’a Kerra? Nieco większe niż w tym roku, ale w Cleveland i tak spaliby spokojnie. No to może dodanie do składu Paula George’a oraz (nie lub) Jimmy’ego Butlera stawia ich na takim samym poziomie? To już nieco bardziej skomplikowane pytanie, ale przecież i za jednego, i za drugiego trzeba by sporo oddać, a co dopiero jeśli Celtics mieliby ich dwóch sprowadzić jednocześnie. Ale nawet to mogłoby nie wystarczyć.

Mogłoby nie wystarczyć przede wszystkim na Warriors, bo z Cavaliers ta dwójka na pewno bardzo by pomogła, ale czy taka pomoc warta jest oddawania picków w drafcie czy młodych bostońskich zawodników? Głównie dlatego tyle osób chciałoby zobaczyć w barwach Celtics takiego Haywarda, bo on akurat nie kosztuje prawie nic. Jego przyjście nie zrównałoby Celtów poziomem z Cavaliers czy Warriors, ale na pewno byłoby wzmocnieniem i bostoński klub drugi rok z rzędu grałby w playoffs dość długo, a znając historię urazów niektórych graczy Cavs…

Oczywiście nikt tu nikomu nie życzy kontuzji, ale faza posezonowa ma to do siebie, że jest długa i czasami dzieje się w niej naprawdę sporo zaskakujących rzeczy. Choćby dlatego warto jest być gdzieś tam blisko, bo nawet jeśli Hayward nie pozwoli Celtom przeskoczyć pewnego poziomu to w razie jakiegoś niespodziewanego obrotu zdarzeń bostoński klub będzie czekał. Jednocześnie, w zespole nadal będą budować się podwaliny na przyszłość – jeśli oczywiście Celtics nie oddadzą np. picków w drafcie, ale zdaje się, że nie byłoby to rozsądne.

Przede wszystkim dlatego, że to już nie tylko trzeba przeskoczyć LeBrona, to także wielkiego skoku wymagają Warriors, których trzon w zasadzie dopiero wszedł w najlepsze lata kariery i można być prawie pewnym, że jeszcze sporo czasu będą dominować. Durant i Curry to rocznik 1988, a Thompson oraz Green to rocznik 1990. Ten pierwszy już zresztą zapowiedział, że jest w stanie wziąć mniejsze pieniądze tego lata, by poświęcić się dla dobra drużyny. James może i będzie się starzeć, ale dominacja Warriors może potrwać nawet dłużej.

I tu pojawia się więc kolejne pytanie: na kiedy tak w zasadzie Celtics się budują? Al Horford jest po 30-tce, Isaiah Thomas też wiecznie taki fajny nie będzie, a Jaylen Brown czy wybory w drafcie to melodia przyszłości. Odpowiedź jest więc zaskakująca: Celtowie budują się na tu i teraz, ale też na przyszłość. Trzon w postaci Thomasa/Haywarda/Horforda jest na tyle dobry, że Celtics znów powinni zostać w fazie play-off długo, a w razie problemów zdrowotnych rywala może nawet dłużej. Z kolei trzon Fultz/Brown/Nets 2018 to budowa pod… lata 20.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że za dwa lata Celtowie mogą mieć i jeden trzon, i drugi trzon. Nie oznacza to oczywiście, że przed Ainge’em łatwe i proste decyzje, bo już tego lata dużym wyzwaniem jest samo sprowadzenie Haywarda, a przecież potem trzeba jeszcze liczyć np. na kolejny słaby sezon Nets czy zająć się przyszłością m.in. Thomasa, Bradleya czy Smarta. Tegoroczne finały pokazują jednak, że Celtowie raczej nie mają co poświęcać choćby odrobiny swojej przyszłości, by w playoffs tak czy siak nie mieć większych szans na to, co najważniejsze.

Przynajmniej przez tych kilka najbliższych lat…