Koniec kariery Paula Pierce’a

Paul Pierce w niedzielę 30 kwietnia rozegrał swój ostatni w karierze mecz NBA. Los Angeles Clippers po raz kolejny już odpadli w pierwszej rundzie fazy play-off, przegrywając u siebie w siódmym meczu serii z Utah Jazz. Pierce zakończył tym samym swój sezon, który jak zapowiedział kilka miesięcy temu, był jego ostatnim w karierze. 39-latek odchodzi jako jeden z najlepszych koszykarzy XXI wieku. Co więcej, zapisze się w historii także jako jeden z najwybitniejszych zawodników Boston Celtics, co samo w sobie jest ogromnym osiągnięciem i wspaniałym podsumowaniem kariery dla człowieka, który jako dziecko kibicował Los Angeles Lakers. Paul Pierce na zawsze pozostanie jednak prawdziwą definicją Celta.

Nie spędził całej kariery w Bostonie, tak jak inne legendy NBA. Po niesamowitych 15 latach postanowił przejść na Brooklyn, by Celtics mogli się odbudować, czego efekty widzimy tu i teraz. Tymczasem Pierce nawet będąc poza Bostonem tym Celtem pozostał, nieważne czy trafiał w barwach Nets, Wizards czy Clippers. Bo przez te 15 lat został Celtem na życie i nic nigdy nie mogło już tego zmienić. I dostał też swoje wymarzone zakończenie w Beantown, kiedy w lutym przyjechał na swój ostatni mecz w TD Garden i trafił swój ostatni rzut.

Były to punkty, jakich zdobywał wiele w ciągu swojej kariery, ale zdecydowanie jedne z najważniejszych. Zaraz obok wszystkich tych rzutów w końcówkach spotkań, kiedy przejmował spotkania. Robił to jak nikt inny, bo naprawdę trudno jest znaleźć lepszego closera w NBA na przestrzeni ostatnich 20 lat. Pierce miał po prostu to „coś”, ten gen, tę klaczowatość tak dobrze nam znaną, dzięki czemu trafiał nawet wtedy, kiedy zdawał się być za wolny, zbyt ślamazarny i nieefektywny. Taki miał styl, grał jak za starej szkoły i pozostał przy tym sobą.

Graczem twardym, nieustępliwym, kochającym wyzwania. Nawet wtedy, kiedy ocierał się o śmierć, gdy w jednym z bostońskich klubów został zaatakowany i zadźgany nożem. Przeżył, miał mnóstwo szczęścia, ale nie zamierzał zwalniać i wrócił jeszcze silniejszy. W ten sposób zaczęła się formować jego legenda, która jednak aż do 2007 roku nie miała swojego przełożenia na sukces drużynowy. Odkąd tylko Celtics wybrali go w drafcie był twarzą tej drużyny, ale zawsze brakowało tej kropki nad i. Były mecze gwiazd, znakomite wyniki indywidualne, ale to za mało.

Za mało dla takiego miasta jak Boston, gdzie pamięta się przede wszystkim o zwycięzcach. Pierce doczekał się więc w 2007 roku na swoje wsparcie, a już rok później wznosił nad głowę nie tylko trofeum za mistrzostwo NBA, ale także nagrodę dla najlepszego gracza finałów. W końcu udało mu się wejść na sam szczyt, czego w Bostonie nie zapomną mu nigdy. Przez lata stanowił największy koszmar LeBrona Jamesa, tego właśnie LeBrona Jamesa – aż do 2012 roku, kiedy to LBJ pokonał duchy przeszłości, choć przecież Pierce trafił ten rzut.

To był jeden z ostatnich jego wielkich rzutów, bo już rok później odchodził z Bostonu, ale nie bez niesamowitej walki w ostatnim swoim meczu w barwach Celtics. Ten jeden ostatni zryw to było piękne pożegnanie, nawet jeśli samo spotkanie zakończyło się porażką i nieudanym comebackiem – przecież wcześniej w tamtym sezonie, w obliczu kontuzji Rajona Rondo, on ponownie przejął stery i wrzucił cały zespół na swoje plecy, prowadząc tę drużynę do fazy play-off. Można powiedzieć, że to dlatego, że tam czuł się po prostu jak w domu.

Bo w sezonie regularnym jego gra mogła wydawać się mało efektywna, mało efektowna, a sam Pierce za wolny i ślamazarny. Ale on i tak znajdował sposoby, by punktować i był pod tym względem często jednym z najlepszych w lidze. Dopiero jednak gdy gra spowalniała i trzeba było grać hero-ball, on świecił najjaśniej. Czy to w końcówkach spotkań, czy to w fazie play-off, gdzie każde posiadanie ma znaczenie. Widzieliśmy to tysiące razy, przeciwnicy nabierali się na to tysiące razy, a Paul Pierce tak czy siak rok w rok robił po prostu swoje.

Za to można mu jedynie podziękować, tak jak kiedyś. Za wszystkie te piękne wspomnienia, których jest głównym autorem. Za każdy trafiony rzut, za każdą asystę, zbiórkę czy przechwyt oraz za każde trafienie zza łuku (a w szczególności za te trafione w finałach). Za każdy okrzyk, jaki wydawaliśmy z siebie po kolejnym step-backu czy fade-awayu. I przede wszystkim za to, że mogliśmy kibicować takiemu zawodnikowi i robić to z dumą. Bo naprawdę trudno jest dziś w sporcie o takiego gracza i takiego człowieka. Karierę kończy największy Celt naszych czasów.

I naprawdę trudno jest napisać cokolwiek więcej.

19 lat w lidze. 1238 meczów w barwach Boston Celtics, 26864 zdobytych punktów, 2042 trafionych trójek – wszystko łącznie z fazą play-off. Dziesięć wyborów do All-Star Game. Jedno mistrzostwo, jedna nagroda dla MVP finałów. Kilkanaście rekordów bostońskiej organizacji. Kilkadziesiąt game-winnerów, buzzer-beaterów i daggerów. Setki wiadomości z gratulacjami od największych, począwszy od Kevina Garnetta, a skończywszy na Kobe. I jeden, niepowtarzalny Paul Pierce, którego #34 już na pewno zawiśnie pod kopułą Ogródka.

The Truth. The Captain. The Legend. #ThanksPaul