Bradley: Nie boję się nikogo

Avery Bradley rozjaśnia nam offseasonowe dni kolejny już rok, bo jak zawsze znajduje chwilę, by powiedzieć coś o przeszłości, powspominać stare historie, ale i odnieść się do nadchodzącego sezonu i wysoko zawiesić sobie poprzeczkę z oczekiwaniami. W poprzednich latach Bradley zapowiadał m.in. że jego celem jest pierwsza piątka najlepszych obrońców – osiągnął ten cel w ubiegłym sezonie, więc mierzy wyżej. I już zapowiada, że chce liczyć się w walce o statuetkę dla najlepszego obrońcy, mówiąc, że on naprawdę wierzy w to, że ma szansę tę nagrodę zdobyć. Trudno uwierzyć w to, że ten pewny siebie i dojrzały już zawodnik jeszcze kilka lat temu bał się w ogóle odezwać w bostońskiej szatni.

Inne to były jednak czasy, bo w szatni rządził wtedy m.in. Kevin Garnett, a przecież sam Bradley był wtedy dopiero pierwszoroczniakiem, który na dodatek przyszedł do drużyny w tym samym momencie co m.in. Shaquille O’Neal. Trudno się więc dziwić, że nieśmiały Avery ledwie mógł wydusić parę słów, a do tego po pewnym incydencie wręcz bał się kolejnych treningów. Tak to jest, jeśli nie trafisz prostego rzutu i zostaniesz zwyzywany przez samego KG – ale takie rzeczy hartują, czego 25-latek jest świetnym przykładem. Jak sam mówi:

„Byłem wtedy naprawdę przestraszony. Wchodziłem do szatni i nic nie mówiłem. Ray Allen grał dla Sonics, kiedy ja chodziłem do podstawówki. Shaq został wybrany w drafcie w 1992 roku. Ja urodziłem się ledwie dwa lata wcześniej. Wszedłem więc do szatni, w której przez tygodnie się po prostu nie odzywałem.”

Początki w NBA bywają bardzo trudno i Bradley doskonale o tym wie, jednak obecność weteranów po czasie okazała się być bardzo pomocna i przestała onieśmielać. Sami dobrze pamiętamy jak psioczyliśmy na młodziutkiego obrońcę, który wydawał się mocno zagubiony na parkietach najlepszej ligi świata – podobnie musieli myśleć Celtics, którzy odesłali przecież go do D-League. Spędzony tam czas pomógł Bradleyowi, podobnie zresztą jak wskazówki weteranów, bo Bradley w końcu przestał się bać i miał nawet swój moment.

Moment, o którym słyszeliśmy już wcześniej, bo sam Avery zdradził jakiś czas temu, że w trakcie tego pierwszego sezonu w Bostonie swoiste przełamanie nastąpiło dopiero po powrocie z D-League, gdy podczas dwóch treningów z rzędu udało mu się wsadzić piłkę nad nad Kendrickiem Perkinsem i Jermaine’em O’Nealem. Wsady te były na tyle dobre, że Doc Rivers – ówczesny trener bostońskiej drużyny – zdecydował się zakończyć zajęcia, a weterani mocno opuścili swoje szczęki i zgodnie stwierdzili, że Bradley jest gotowy do gry w NBA.

25-latek mile wspomina więc tamte chwile i dodaje:

„KG zrobił dla mnie niesamowicie dużo. Weterani byli dla mnie jak starsi bracia. KG nie rozmawia z wieloma osobami, nie jest zbyt towarzyską osobą. W tym roku, gdy graliśmy w Minnesocie przekonywałem więc wszystkich, że KG nie da mi okolicznościowej koszulki. Koledzy z drużyny nie wierzyli, dziwili się przecież, że on rozmawia tylko ze mną, więc na pewno ją otrzymam. Zapytałem jednego z chłopców od podawania piłek i okazało się, że KG odrzucił taką prośbę Jeffa Greena i że nikomu takich koszulek nie daje. Zapytałem więc o to jego samego, a on odpisał mi coś w stylu „Kocham Cię. Ta koszulka jest dla ciebie, nie przestawaj ciężko pracować.” Napisał do mnie list i mam jego koszulkę w swoim domu.”

Najlepsza rzecz z tej historii? Jeff Green próbował, ale chyba nie starał się zbyt mocno. To pokazuje jednak, że choć KG rzeczywiście może nie być najbardziej towarzyską osobą pod słońcem to pewne więzi są dla niego niesamowicie ważne i nie inaczej jest w przypadku Bradleya, z którym 40-letni dziś Garnett spędził ponad trzy lata w Bostonie. I tylko w te trzy lata Avery zdążył nauczyć się naprawdę sporo od swojego starszego kolegi, bo dziś mówi, że nie boi się nikogo i że jest gotów na wyzwania, jakie stawiają mu najlepsi strzelcy w lidze.