Afiliacja Boston Celtics przegrała na własnym parkiecie 117-123 z Canton Charge i po raz trzeci w swojej historii zakończyła udział w fazie Playoffs NBA D-League po zaledwie dwóch spotkaniach serii półfinałowej w Eastern Conference. Koszykarzy Red Claws na urlop wysłał John Holland, który trafił zabójczą „trójkę” na 27.1 sek przed końcem spotkania i zablokował MRC możliwość doprowadzenia do Game 3. Zespół Scotta Morrisona nie wykorzystał swoich szans i ani na chwilę nie przejął inicjatywy, a nadzieje na wygraną podtrzymywał świetnie dysponowany duet Coty Clarke (28 pts) – Jordan Mickey (26 pts, 11 reb). Istotny wpływ na porażkę miała kontuzja Corey’a Waldena, który opuścił boisko pod koniec 1Q.
Obie drużyny rozpoczęły piątkowy pojedynek w takich samych składach, jak pierwsze starcie w Canton, co mogło zaskoczyć. Niespodzianką był bowiem brak w staring line-up gości Michaela Stocktona, który we wtorek świetnie zastąpił pierwszego rozgrywającego afiliacji Cavs, notując jeden z najlepszych występów w sezonie i znacznie przyczyniając się do minimalnej wygranej zespołu Jordiego Fernándeza.
Red Claws byli świadomi olbrzymiej stawki Game 2, która w pierwszej kwarcie totalnie ich sparaliżowała. Wykorzystali to Charge, którzy przywitali gospodarczy runem 11-2 i utrzymali kilkupunktowe prowadzenie do końca pierwszej ćwiartki. Podopieczni Scotta Morrisona kompletnie nie mogli sobie poradzić z agresywną defensywą przyjezdnych, która uniemożliwiała im przeprowadzanie akcji pick-and-roll oraz kreowanie pozycji na dystansie po płynnym ball movement na obwodzie, a w konsekwencji zatrzymała ich na 33,3% FG. Co gorsza, pod koniec 1Q kontuzji doznał Corey Walden, który źle upadł na parkiet przy próbie zablokowania rzutu rywala i nie wrócił już do gry. Odjechać afiliacji Cleveland Cavaliers nie pozwalał przede wszystkim Jordan Mickey, który był bardzo aktywny na atakowanej tablicy, dzięki czemu kilkukrotnie zdobywał łatwe punkty z linii osobistych. Na starcie drugiej kwarty James Young i Coron Williams zdobyli dla MRC dwanaście punktów i wyprowadzili zespół na pierwsze prowadzenie. Był to jednak chwilowy zryw, wynikający raczej z problemów rywali niż poprawy jakości gry. Gracze Morrisona punkty zdobywali głównie po indywidualnych akcjach, często ratując się przed błędem zegara, a w obronie nie mogli poradzić sobie w pomalowanym z Nickiem Minnerathem (24 pts, 10/16 FG) oraz zatrzymać szalejącego Quinna Cooka (31 pts, 11/18 FG, 4/6 3P FG, 10 reb, 6 ast, 1 stl, 1 blk). Podrażnieni Charge zrewanżowali się runem 12-0 i do przerwy na tablicy wyników widniał rezultat 48-57. Jednym z nielicznych plusów był fakt, że kompletnie nieistniejący w ofensywie Levi Randolph, skutecznie bronił jednego z liderów gości – Jonha Hollanda (27 pts, 8/13 FG, 6/7 3P FG, 6 reb, 5 ast), pozwalając mu w pierwszej połowie na oddanie jedynie trzech rzutów.
Nasze problemy nie zniknęły po zmianie stron. Charge wyprowadzali kolejne ciosy i w pewnym momencie ich przewaga wzrosła do +13. W połowie 3Q Morrison wziął timeout, po którym Red Claws zaczęli łapać rytm w ataku, pomimo wciąż występujących braków w obronie. Dziewięć punktów z rzędu w tym fragmencie rzucił Coty Clarke i wespół z Mickey’em doprowadził do remisu. Świetną zmianę dał Williams, ponieważ oprócz celnego rzutu z dystansu, na kilka minut wyłączył z gry Cooka, który zbyt łatwo ogrywał Marcusa Thorntona. W ostatniej kwarcie MRC mieli co najmniej dwie szanse na to, aby przejąć inicjatywę i odskoczyć na dystans dwóch posiadań. W tych momentach brakowało jednak koncentracji, bo najpierw Young w prosty sposób stracił piłkę, w następstwie czego Thornton faulował Cooka przy rzucie zza łuku, a później żaden z zawodników Red Claws nie pofatygował się zebrać bezpańskiej piłki, co bezwzględnie wykorzystał Holland rzucając jedną ze swoich sześciu „trójek” w drugiej połowie, w tym jedną z trzech w ostatnich minutach spotkania. Najważniejszą z nich trafił na 27.1 sek przed końcem, kiedy z niezwykle trudnej pozycji i przy znakomitej obronie Clarke’a, a w dodatku równo z syreną sygnalizującą koniec czas akcji, wyprowadził Charge na +4. To był przysłowiowy “gwóźdź do trumny”, pozbawiajacy Red Claws złudzeń i szans o przedłużenie serii. Efektowny dagger, po którym rozpaczliwe próby Omariego Johnsona i Younga nie miały prawa być skuteczne.
Piątkowy mecz ani przez moment nie układał się po naszej myśli. Red Claws właściwie przez całe spotkanie musieli gonić wynik, a kiedy udało im się łapać rytm i odzyskać prowadzenie po mozolnej gonitwie, brakowało im koncentracji i konsekwencji. W decydujących momentach odczuwalny był z pewnością brak Waldena, który być może wprowadziłby więcej spokoju w rozgrywaniu najważniejszych akcji spotkania. Statystyki zespołowe raczej remisowe, ponieważ obie drużyny miały podobną skuteczność, rozdały tyle samo asyst i popełniły identyczną ilość błędów. Niestety, afiliacja Celtics przegrała walkę na tablicach (36-42), co w ostatecznym rozrachunku przyniosło aż o osiem możliwości rzutowych mniej od rywali i to właśnie ten element był kluczowy. Świetnie spisali się Clarke (28 pts, 9/16 FG, 3/6 3P FG, 8 reb, 4 ast, 4 stl) oraz Jordan Mickey (26 pts, 9/13 FG, 11 reb, 3 blk) i to w główniej mierze dzięki nim piątkowy Game 2 był otwarty i możliwy do wygrania niemal do końca. Na duże słowa uznania zasługują Johnson (19 pts, 6/12 FG, 5/10 3P FG, 8 reb, 2 ast) oraz Williams (13 pts, 4/6 FG, 3/5 3P FG), który sprostał zadaniu i bardzo solidnie spisywał się na „jedynce”. Standardowo lepszy w obronie niż w ataku był Young (11 pts, 3/7 FG, 2/4 3P FG), notując najlepszy w zespole wskaźnik Player Efficiency Rating (+16). Zabrakło natomiast Randolpha i Thorntona, którzy niemal przez cały czas byli niewidoczni i tylko ich charakterystyczne fryzury pozwalały zauważyć, że jednak biegają po parkiecie.
Red Claws zakończyli trzeci w historii organizacji udział w fazie post season po zaledwie dwóch spotkaniach serii półfinałowej Eastern Conference. W sezonie 2012/13 z kwitkiem afiliację C’s odprawili Rio Grande Valley Vipers, zaś przed rokiem Fort Wayne Mad Ants. Co ciekawe, w każdym z pierwszych meczów serii MRC przegrywali mniej niż trzema punktami, a w konsekwencji przystępowali do decydujących pojedynków pod olbrzymią presją. I niestety, nigdy tej presji nie udało im się opanować. Stąd słowo „klątwa” umieszczone w tytule niniejszego recapu. Plany na wygranie pierwszego w historii klubu spotkania w Playoffs oraz zdobycie mistrzostwa NBA D-League trzeba odłożyć na przyszły rok.