Mecz sezonu w TD Garden. Nie 48 minut, nawet nie 53, a 58 minut wielkiej koszykówki, gdzie każde posiadanie było na wagę złota. Boleśnie przekonali się o tym Boston Celtics, którzy byli o włos od przerwania imponującej serii Golden State Warriors i zostania pierwszym zespołem, który ich w tym sezonie pokona. Nie udało się, choć Isaiah Thomas miał dwa rzuty na zwycięstwo, a C’s zagrali bardzo dobrze. Zabrakło nieco lepszej gry w tych kluczowych momentach i bardziej przemyślanych decyzji. Warriors zagrali bez Klaya Thompsona (i Harrisona Barnesa) i to aż niesamowite, że zespół z pierwszą piątką, w której grają Ian Clark oraz Brandon Rush wygrywa takie mecze. Must-see dla każdego kibica koszykówki.
Steph Curry miał 38 punktów, 11 zbiórek oraz 8 asyst, ale Boston Celtics zrobili kawał kapitalnej roboty, bo to nie był dobry mecz Curry’ego. Jakkolwiek szalenie to brzmi. Lider zespołu z San Francisco swoje trafił, ale koniec końców jego skuteczność wyniosła słabiutkie 33 procent, które w połączeniu z ośmioma stratami da obraz tego, jak wielkie wyzwanie rzucili mu C’s. Avery Bradley najpierw w ataku (15 oczek w pierwszej kwarcie), a potem jak cień w obronie zamęczył Curry’ego, będąc jego najlepszym defenderem od czasu nie-pamiętam-kogo.
Celtowie wykorzystali fakt, że nie zagrał Thompson, co znacząco ułatwiło im sprawę w obronie, bo Warriors nie mieli swojej drugiej opcji. Bradley był dosłownie jak cień, świetnie przebijał się po zasłonach, aktywnie bronił w pick-and-rollu, gdzie Celtowie jak zwykle ice’owali i akcja w akcję wymuszali kierunek kozłowania Curry’ego, nie pozwalając mu na wyjścia po zasłonie. Curry wbiegał więc tam, gdzie chcieli Celtics, a wraz z nim wbiegał tam też Bradley. Bostończycy odpuszczali na dystansie Draymonda Greena, a ten trafił tylko 2/9 zza łuku.
Green był jednak wielki i choć wielkich zagrań było w tym meczu wiele to jednak chyba wjazd Greena z Amirem Johnsonem na sobie w ostatniej minucie drugiej dogrywki był tym kluczowym zagraniem. Potem jeszcze Shaun Livingston zebrał Celtom piłkę i stanął na linii rzutów wolnych, a rzut na remis Jae Crowdera był niecelny i Andre Iguodala ustalił wynik na linii rzutów wolnych. 124-119 po dwóch dogrywkach, ale było to najciężej wywalczone zwycięstwo Warriors w tym sezonie, tym bardziej biorąc pod uwagę osłabienie zespołu oraz rywala i Ogródek.
Ogródek dawno nie był tak głośny, atmosfera dawno nie była tak gęsta. Mike Gorman dobrze mówił przed meczem, że chyba nigdy nie widział takiej ekscytacji grudniowym meczem. Celtowie wyszli dobrze przygotowani i naprawdę postawili się jednej z najlepszej drużyn ever, znów bardzo dobrze wymuszając straty (18) i zatrzymując ten team na 39 procentach z gry i ledwie 29 procentach za trzy. Ogromna różnica była za to na linii rzutów wolnych, gdzie Warriors dostawali się na potęgę i zdobyli stamtąd 31 punktów z 39 prób.
Celtom najbardziej zabrakło Isaiaha Thomasa i można pytać się, czy jeśli masz dwie szanse na zwycięstwo to nie lepiej choć przy jednej byłoby wziąć czas na i spokojnie rozrysować zagrywkę. Tego nie było, taka była decyzja Stevensa, który nie jest nieomylny. Thomas w obu sytuacjach spudłował i choć miał 18 punktów oraz 10 asyst to jednak trafił tylko siedem z 22 rzutów i popełnił sześć strat, nie radząc sobie z dobrą defensywą Warriors, którzy bez Thompsona przez większość czasu grali po prostu strzelcem Currym i czwórką obrońców.
I co by nie mówić, Celtics próbowali to wykorzystać, bo najpierw gorący Bradley, a pod koniec meczu także Evan Turner bardzo dużo atakowali ten matchup, wykorzystując też fakt, że także Curry miał problemy z faulami. Bradley i Turner zdobyli łącznie 32 punkty, natomiast 28 oczek zdobył świetny Kelly Olynyk. I nawet James Young zagrał mecz życia w obronie, kiedy Celtics odrabiali 10 punktów straty, które już na starcie drugiej połowy robił im podstawowy line-up Warriors. Draymond Green to bestia (także dla mojego teamu fantasy).
Zagrał aż 50 minut, miał pierwsze od 2012 roku i Nicolasa Batuma 5×5, notując 24 punkty, 11 zbiórek, 8 asyst, 5 bloków oraz 5 przechwytów. Nie jestem pewien, czy ci Golden State Warriors mogą kiedyś przegrać. Ale jeśli miałoby mieć to miejsce w najbliższym czasie to spora będzie w tym zasługa tych Boston Celtics, którzy udowodnili, że mogą rywalizować z każdym, nawet bez defensywnej podpory, jaką jest Marcus Smart. Po meczu Brad Stevens był już myślami w Charlotte, a Steph Curry mógł przyznać, że jest po prostu zmęczony.