Z kilkoma usprawnieniami, ale tym razem bez skuteczności – tak w skrócie można podsumować drugi mecz pierwszej rundy playoffs między Boston Celtics i Cleveland Cavaliers. Celtowie znów zagrali przyzwoite spotkanie, ale znów czegoś im zabrakło i w meczu numer dwa była to po prostu skuteczność, przez którą nie mogli tak do końca podjąć walki z drużyną ze stanu Ohio. Co by jednak nie mówić, obejrzeliśmy Celtics walczących, próbujących i starających się. Ale to wciąż za mało. Teraz seria przenosi się do Bostonu, gdzie w TD Garden powinniśmy zobaczyć prawdziwe szaleństwo. Pierwszy z dwóch meczów w bostońskim Ogródku już w nocy z czwartku na piątek o 1:00 czasu polskiego.
LeBron James zdobył piętnaście, a Kyrie Irving dziewięć punktów w ostatniej kwarcie – razem zdobyli więc 24 punkty, czyli wszystkie punkty Cavaliers z czwartej kwarty. We dwójkę mieli tych punktów więcej niż Celtics, którzy przez ostatnie 12 minut zdobyli 23 oczka. Wcześniej z parkietu za sześć fauli zszedł Timo Mozgov, mecz na ławce rezerwowych – także z powodu problemów z faulami – kończył Kevin Love, ale nawet mimo tego Celtom nie udało się doprowadzić do zaciętej końcówki. W tych ostatnich akcjach wyszło niestety to, co było problemem w meczu numer jeden. Zresztą to spotkanie było do poprzedniego bardzo podobne.
Weźmy na przykład start – Tyler Zeller znów agresywnie do kosza, Tyler Zeller znów z szybkimi sześcioma punktami w pierwszych minutach. Zmieniło się jedno, czyli postawa Celtów na tablicach. Nie zmienił się natomiast Mozgov, który już na początku postraszył Celtics dwoma blokami, co w kolejnych etapach meczu cały czas chyba na Celtach robiło wrażenie. Tak czy siak, ta pierwsza kwarta to sporo dobrej walki, sporo dobrej obrony Avery’ego Bradleya na Kyrie’m Irvingu, ale też dwa szybkie gwizdki – gwizdki, które miały już potem prześladować Bradleya do końca spotkania. Bradley wyszedł jednak na ten mecz z bardzo dobrym nastawieniem, wszędzie było go pełno, ale znów nie miał swojego dnia w ofensywie.
Od samego początku było też widać, że Celtics starają się realizować przedmeczowe założenia, wśród których była szybka gra i szybkie przechodzenie z obrony do ataku. Wszystko to po to, aby uniemożliwić Cavaliers ustawienie bloku defensywnego, z którym musiałby mierzyć się atak pozycyjny Celtów. Niestety, kilka prostych błędów już w pierwszej kwarcie sprawiło, że bardzo szybko z ośmiu punktów prowadzenia zrobił się wyrównany wynik. I także od tej pierwszej kwarty widać było, że jak szybki atak nie idzie to bostońska ekipa idzie zaparte w mid-range, co zmieni się – niewiele, ale odrobinę na lepsze – dopiero w drugiej połowie.
Wybijającą się po pierwszej kwarcie statystyką było siedem zbiórek w ofensywie, po których Celtics zdobyli 12 punktów drugiej szansy. W meczu numer jeden także mieli siedem zbiórek w ataku (i 11 punktów drugiej szansy), ale to w przekroju całego spotkania, a nie jednej kwarty. Brad Stevens zdecydował się odpuścić grę Jonasem Jerebko (ledwie cztery minuty gry dopiero w trzeciej kwarcie) na rzecz centymetrów pod własnym koszem. To przynosiło efekty, bo nieźle ma tablicach spisywali się m.in. Bradley, Zeller czy przede wszystkim Turner (game-high 12 zbiórek), ale tylko do czasu. Do czasu aż Tristan Thompson (drugi po Turnerze zbierający z 11 zebranymi piłkami) znów nie wyciągnął pięciu zbiórek na atakowanej tablicy.
Zamiast Jerebko znacznie dłużej (22 minuty) oglądaliśmy na parkiecie Jareda Sullingera, który powoli wraca chyba do formy, bo miał niezłe spotkanie. Trafił nawet dwie trójki, choć sam nie wiem, czy te trafienia to lepsza informacja dla Celtics (że trafia), czy dla Cavaliers (że takie rzuty w ogóle oddaje). Tymczasem jeszcze w połowie drugiej kwarty Celtowie prowadzili 45-36, pozwalając w tym czasie gospodarzom na ledwie dziewięć punktów. Sposób był prosty – Bostończycy zapraszali LeBrona do rzucania, a ten robił to z wielką ochotą, ale bez wielkiej skuteczności. Dopiero gra inside sprawiła, że Cavs szybko odrobili straty, a niezwykle pomocny okazał się być Mozgov, który zapisał na koncie zaskakujące 16 punktów, bo przecież Tyler Zeller nie jest rim-protectorem.
LeBron w kontrze + LeBron ściągający na siebie czwórkę obrońców i rozrzucający piłkę do wolnego Irvinga to była zapowiedź czwartej kwarty, bo Cavaliers dzięki dobrej końcówce prowadzili do przerwy 50-51. W Bostonie natomiast nie narzekano, bo drużyna trafiła ledwie 38 procent rzutów (przy prawie 49 procentach ze strony Cavs), a przegrywała po 24 minutach ledwie punktem. Co ciekawe, z Turnerem na parkiecie Celtowie byli dwa punkty na plusie, podczas gdy z Thomasem dziesięć punktów na minusie.
Początek trzeciej kwarty zwiastował najgorsze. Cavaliers zdawali się mówić „dziękujemy, dobranoc, ostatni gasi światła”, podczas gdy Celtics spudłowali dziewięć z dziesięciu pierwszych rzutów w drugiej połowie. Potem była jeszcze taka sekwencja, gdy Love wykończył alley-oopa od Jamesa tak, jak gdyby plecy nigdy przenigdy mu nie dokuczały, a chwilę potem Irving podał w kontrze do Jamesa nad kosz, który dwuręcznym wsadem skończył najładniejszy szybki atak tego meczu. Celtics jednak ten run przetrwali, bo Cavaliers przestali trafiać za trzy, a Mozgov zaczął straszyć coraz mniej. To z kolei otworzyło grę Isaiahowi Thomasowi.
To głównie dzięki niemu Celtics wrócili na ledwie dwa punkty (11 oczek, dwie asysty Thomasa w czwartej kwarcie), strasząc jeszcze trochę ekipę Davida Blatta, bo przecież przed serią mówiono, że to właśnie w zaciętych końcówkach Bostończycy będą upatrywać swoich szans – najpierw jednak do takiej końcówki trzeba doprowadzić. I to się niestety Celtom nie udało, bo mecz przejął przede wszystkim LeBron (15 ze swoich 30 oczek zdobył przecież właśnie w ostatniej odsłonie) oraz trochę także Kyrie.
Przy stanie 89-95 wróciły także demony z pierwszego meczu – nietrafioną trójkę LeBrona zebrał Thomspon, cenny czas uciekł, a LeBron zamiast rzucać za trzy (co Celtics bardzo chętnie by widzieli) wszedł pod kosz i łatwo zdobył punkty. Isaiah stracił piłkę, a nietrafioną trójkę Smitha (on zresztą w tej serii chyba trafiać nie zacznie, w tym meczu 1/8 zza łuku) zebrał Thomspon. Irving dołożył dwa punkty z linii, dagger. 99-91. Lepsza postawa na tablicach, tylko 11 strat (przy 18 stratach Cavaliers), ale z 39-procentową skutecznością z gry (i sześcioma trafieniami zza łuku przy 22 próbach) nie ma co myśleć o zwycięstwie.
Gdzie jest Brandon Bass? 0/6 z gry, w obronie przestawiłby go zapewne także i Matthew Dellavedova. Avery Bradley wciąż szuka rzutu (3/9 FG, 2/2 3PT), ale w obronie dziś błyszczał – sędzia Bennett Salvatore chciał jednak błyszczeć bardziej i gwizdnął mu kilka naprawdę dziwnych fauli. Na tyle dziwnych, że Bill Simmons – choć homer i choć z Bostonu – stwierdził, że Salvatore powinien był zakończyć karierę dziewięć lat temu (czyli po finałach Mavs – Heat, gdzie też kręcił niezłe wałki). Trudno się z Simmonsem nie zgodzić.
Wracamy do Bostonu, tu przynajmniej kibiców będziemy mieli po swojej stronie, a i przyjemniej się to wszystko będzie oglądało. Hej, Cavaliers cały czas nie dominują, Cavaliers są do ogrania. Skuteczność z meczu numer jeden, postawa na tablicach i opieka nad piłką z meczu numer dwa oraz niezła obrona z obu meczów powinny załatwić sprawę. Ławka Cavaliers zdobyła łącznie siedem punktów. Tristan Thompson nie oddał nawet rzutu, ale miał za to 11 zbiórek. Okej, Cavaliers może jednak trochę dominują. Ale wciąż są do ogrania – chociaż raz.