Niech ktoś wyśle jakiś bukiet kwiatów drużynie Chicago Bulls. Albo chociaż popcorn Benny’emu, ich maskotce. To bowiem Bulls zapewnili awans Boston Celtics do fazy play-off, wygrywając na wyjeździe z Brooklyn Nets, dzięki czemu w Bostonie mogą świętować. Byki dołożyły oczywiście jedynie cegiełkę, bo to “zapewnili” to wyrażenie trochę na wyrost. Głównymi sprawcami awansu są oczywiście sami Celtowie. Już niedługo przekonamy się, kto Waszym zdaniem był najlepszym Celtem trwającego jeszcze sezonu, ale fakty są takie, że po jednym roku przerwy Bostończycy wracają do fazy posezonowej i jest to zasługa wszystkich w organizacji, począwszy od Danny’ego Ainge’a a skończywszy na Shavliku Randolphie.
Logo playoffs na parkiecie TD Garden pojawi się już za kilkanaście dni. Wtedy to bowiem do Bostonu na dwa mecze przyjedzie najprawdopodobniej ekipa Cleveland Cavaliers. Najprawdopodobniej, bo jest jeszcze szansa, że będzie to drużyna Atlanta Hawks. Aby tak się stało do play-offów muszą awansować zawodnicy Indiana Pacers. Muszą jednak nie tylko awansować, ale awansować z siódmego miejsca, czyli wyprzedzić Celtów. Do tego potrzebne będą dwie porażki Celtów oraz dwie wygrane Pacers w tych dwóch ostatnich meczach sezonu obu drużyn. Jest to całkiem możliwe z następujących sześciu powodów:
- Celtics mogą spuścić nieco z tonu i możliwe, że niektórzy zawodnicy trochę odpoczną.
- Celtics grają z Toronto Raptors, którzy wciąż walczą o trzeci seed na Wschodzie.
- Celtics grają z Milwaukee Bucks, którzy dobrze sobie z Bostończykami w tym sezonie radzili.
- Pacers są ostatnio w gazie, mając pięć zwycięstw z rzędu,
- Pacers grają z Washington Wizards, którzy o nic już nie walczą.
- Pacers grają z Memphis Grizzlies, którzy w ostatnim meczu sezonu też mogą już o nic nie walczyć.
Dzięki temu do TD Garden na co najmniej dwa mecze przyjechaliby Hawks, co dla większości kibiców bostońskiego zespołu byłoby rozwiązaniem odrobinę lepszym. Z drugiej strony, trzeba być naprawdę niepoprawnym optymistą, aby wierzyć, że Celtowie mają szanse w starciu z najlepszą drużyną na Wschodzie. Tak czy siak, nieważne kto przyjedzie, bo już sam fakt, że ktoś przyjedzie to bardzo fajna rzecz. Fajne jest także to, że w sobotę lub niedzielę Celtowie zagrają w Atlancie lub Cleveland – wtedy bowiem rozpoczynają się play-offy.
Wtedy też zaczniemy grać w “Drive to The Finals” (wypatrujcie odpowiedniej informacji gdzieś nad shoutboxem), wtedy też zaczniemy ekscytować się tym, że wciąż widzimy Celtów biegających po parkiecie. Przebudowa wcale nie musi być okropna. Rok temu o tej porze kończyliśmy sezon, zastanawiając się, czy piłeczki będą nam sprzyjały i czy uda się wybierać z topowym numerem. Teraz będziemy zastanawiać się, czy stać nas na jakiekolwiek zwycięstwo przeciwko Cavs lub Hawks, mając jednocześnie na uwadze, że jest to rozmyślanie zupełnie niespodziewane, bo przecież mało kto się spodziewał, że do tego dojdzie.
Jakieś dwa i pół miesiąca temu nikt Celtów w play-offach nie widział. Tym bardziej, że choć na początku sezonu drużyna wydawała się być silniejsza to spisywała się na tyle słabo, że Danny Ainge postanowił zrobić wyprzedaż. Najlepsze jednak, że mimo tej słabej dyspozycji była to wyprzedaż na jego korzyść, bo przecież zyskał chyba zdecydowanie więcej, niż można było zakładać. Dodatkowo, przed trade deadline pozyskał w przecenie Isaiaha Thomasa, a potem wszystko poszło już z górki. To zresztą kluczowy i przełomowy moment sezonu, bo od czasu transferu Thomasa bostoński zespół stał się prawowitym kandydatem do fazy play-off.
I w tej znalazł się zresztą zasłużenie. Od 2 lutego Celtics notują bilans 22-12, a więcej wygranych mają na koncie tylko Golden State Warriors oraz San Antonio Spurs, a tyle samo Houston Rockets oraz Cleveland Cavaliers. To jest czołówka ligi. 2 lutego mieli bilans 14-30, ale od tego momentu wygrali prawie 65% swoich meczów. Awans jest więc w pełni zasłużony, a jest tym bardziej słodszy, że tego awansu wcale miało nie być. Umożliwiły to choćby takie rzeczy jak bardzo słaba Konferencja Wschodnia czy problemy najgroźniejszych rywali, ale też przede wszystkim postawa bostońskiego zespołu, który z dnia na dzień stał się po prostu fun-to-watch.
Brad Stevens, Danny Ainge, Isaiah Thomas. Wydaje się, że to głównie te trzy osoby odpowiedzialne są za wielką niespodziankę, jaką niewątpliwie jest awans Celtów do play-offów w drugim sezonie przebudowy. Ten sezon to był prawdziwy roller-coaster i wystarczy przytoczyć następujące liczby: 11 transferów, 22 różnych zawodników na parkiecie, 41 nazwisk w składzie. Jeśli Chris Babb (który wrócił już do Bostonu, tak samo jak i James Young, bo Maine Red Claws odpadli z play-offów D-League) rozegra choćby minutę w jednym z dwóch ostatnich spotkań to pobity zostanie rekord organizacji, jeśli chodzi o liczbę graczy, którzy zakładali koszulkę C’s w jednym sezonie.
A mimo to Celtics są w play-offach. Danny Ainge wciąż ma jeszcze sporo assetów w kieszeniach i bardzo dobre wyniki na przyszłość. Brad Stevens w drugim sezonie w lidze wyrabia sobie natomiast coraz lepszą renomę, a przez wielu już jest uważany za jednego z najlepszych trenerów w NBA. Nie wiem jak Wy, ale ja się nie mogę doczekać Brada Stevensa w play-offach. Samych play-offów nie może się też pewnie doczekać Isaiah Thomas, dla którego będzie to pierwsza taka wycieczka – a przecież to on jest liderem Celtów w ostatnich tygodniach, będąc głównym motorem napędowym tej bardzo miłej dla oka bostońskiej ofensywy.
To także Thomas jest chyba największą obecnie gwiazdą Celtics, gdzie jednak tych gwiazd przecież w zasadzie nie ma. Jest za to grupa solidnych graczy, którzy mają bardzo wyrównany poziom umiejętności i momentami potrafią zagrać na naprawdę fenomenalnym poziomie. To także spora zasługa Brada Stevensa, który drugi już sezon udowadnia, że potrafi wyciągać ze swoich zawodników to, co najlepsze. Ci odwdzięczają się twardą, nieustępliwą grą oraz bardzo dobrą atmosferą w szatni, gdzie personifikuje się powiedzenie “jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. To jest dokładnie taki sezon, który może zakończyć się nawet 40 wygranymi.
Niemniej jak dwa lata temu Celtics po raz ostatni zagrali w fazie play-off. Wtedy awansowali do rozgrywek posezonowych z siódmej pozycji. Z tej samej, na której obecnie znajduje się bostońska drużyna. Tamten zespół miał w swoich szeregach Kevina Garnetta, Paula Pierce’a czy Jeffa Greena. Ten obecny ma za to Jae Crowdera, Jonasa Jerebko czy Tylera Zellera. Tamten zespół skończył sezon regularny z 41. zwycięstwami na koncie. Ten obecny będzie miał niewiele mniej. Dla przypomnienia i satysfakcji warto dodać jeszcze, że Celtowie mierzyli się wtedy z New York Knicks. Obecni Knicks są czerwoną latarnią Wschodu z bilansem 17-64.
Oczywiście, będę mieli swoje racje ci, którzy powiedzą, że awans do playoffs może przebudowie także zaszkodzić. Że przecież lepszy byłby wyższy pick w drafcie, że przecież cztery czy pięć spotkań w pierwszej rundzie to nic wielkiego. Ale dla tego zespołu to jest coś wielkiego. To także coś wielkiego dla samej organizacji, która tym razem zastąpi Boston Bruins w TD Garden – hokeiści mają za sobą rozczarowujący sezon i po raz pierwszy od ośmiu lat nie zameldują się w fazie posezonowej. Celtics zapewnią więc spore emocje bostońskim kibicom, dając na dodatek jasny sygnał całej reszcie ligi, że tutaj naprawdę niewiele potrzeba, aby Boston znów liczył się w walce o tytuł. Będzie to sygnał choćby dla przyszłych wolnych agentów.
Na zapowiedzi serii czy podsumowania sezonu przyjdzie jeszcze czas. Na razie jest za to czas na radość, bo ziściło się marzenie wielu fanów bostońskiej drużyny. Cavs czy Hawks – naprawdę nie liczmy na wiele. Może jeden, maksymalnie dwa urwane mecze. Oczekujmy przede wszystkim twardej walki od naszych zawodników i nie miejmy złudzeń – szans na historyczną niespodziankę raczej nie ma (choć możecie zapytać Evana Turnera o pojedynek pierwszych Bulls z ósmymi 76ers w pierwszej rundzie w 2012 roku). Nikt nie oczekuje bowiem od Celtów, że pobawią w play-offach specjalnie długo. Z drugiej strony, tak samo nikt nie oczekiwał, że uda im się zajść aż tak daleko. Udało się, więc cieszmy się tym, bo playoffs to naprawdę zajebisty czas.