Boston Celtics nie wygrali z Miami Heat, ale pozostali na ósmym miejscu w Konferencji Wschodniej. Szaleńczy zryw się Celtom nie udał, jednak warto na chwilę jeszcze wrócić do czwartej kwarty tamtego spotkania, bo ten zryw to po raz kolejny był pokaz bardzo dobrej gry defensywnej bostońskiego zespołu. Zabrakło paru lepszych decyzji po atakowanej stronie parkietu, by odwrócić losy meczu. Marcus Smart jest niesamowitym gościem w obronie, ale w ataku wciąż musi jeszcze wiele nauczyć – obie te rzeczy dało się zauważyć gołym okiem podczas tamtego spotkania, bowiem rookie grał naprawdę świetnie w defensywie, ale ofensywie nie jest aż takim bohaterem, dlatego też musi wystrzegać się grania tzw. hero-ball.
Już pod koniec trzeciej odsłony, kiedy to na parkiecie pojawił się Phil Pressey, było widać, że Heat znacznie zwolnili. Kilka ostatnich akcji z tej trzeciej kwarty to były akcje dość długie, rzuty oddawane były w okolicach 19-20 sekundy czasu przeznaczonego na akcję. Efektów widać jednak nie było, bo przed ostatnią kwartą Celtowie przegrywali przecież 20 oczkami. Dzięki bardzo dobrej obronie w kolejnych minutach udało im się zejść do ledwie sześciu punktów, a mogło być jeszcze lepiej, jednak zabrakło pewniejszej egzekucji w ofensywie.
Jak jednak doszło do tego, że Heat zamiast odesłać mecz do zamrażarki znów musieli do ostatnich minut drżeć o wynik (znów, bo wieczór wcześniej w Milwaukee też mieli kilkanaście punktów przewagi, którą stracili, zdobywając w czwartej kwarcie zaledwie dziewięć oczek – o losach meczu przesądził Khris Middelton, który trafił trójkę z końcową syreną)? To znów ten bardzo dziwny line-up, w którym znajdziemy piątkę zawodników o bardzo dużej woli walki. Phil Pressey na rozegraniu, obok niego Marcus Smart, na trójce Jae Crowder, a pod koszami europejski small-ball, czyli Gigi Datome oraz Jonas Jerebko.
Swoją drogą, nie ma co się pastwić nad Isaiahem Thomasem, który przeciwko Heat prawdopodobnie wcale nie powinien grać, jednak Phil Pressey ma bardzo podobne rozmiary, a obrońcą jest jednak lepszym. Z nim na parkiecie Celtowie tracą 97.0 punktów na 100 posiadań, natomiast bez niego wzrasta to do 102.3 traconych punktów na 100 posiadań. Dość powiedzieć, że lepszy rating defensywny mają tylko… Jonas Jerebko oraz Gigi Datome. Jeśli natomiast weźmiemy statystyki od 10 marca (dzień po urazie Thomasa, kiedy to Pressey wskoczył z większą ilością minut do rotacji) to okaże się, że z Presseyem (165 minut) defensywny rating wynosi 85.7, a bez niego (272 minuty) jest to już 103.5 – różnica wynosi więc aż 17.8 punktów na plus.
Wróćmy jednak do czwartej kwarty środowego spotkania. Celtowie zaczęli ją z 20 punktami do odrobienia, ale zaczęli w sposób bardzo dobry, bo Heat przez pierwsze siedem minut gry zdobyli tylko sześć punktów, z czego dwa razy punktując po szybkich atakach. Marcus Smart jak zwykle był sobą.
Bardzo dobra obrona pick-and-rolla, szkoda jedynie, że wyrzut piłki do przodu jest odrobinę za lekki, co skutkuje kolejnym przechwytem – tym razem Beasleya. Smart połowicznie naprawia jeszcze swój błąd, ale piłka dla Heat. W następnych akcjach to będzie częsty obrazek – Smart odcinający Dragicia, Dragić niemający w zasadzie życia po atakowanej stronie parkietu. Warto przy okazji zwrócić jeszcze uwagę na rozstawienie zawodników Heat, bo statyczna dwójka w rogach to też będzie częsty obrazek.
W poniższej akcji dwójka nie jest statyczna, bo nie rusza się tylko Dragić – który jest pilnowany przez Smarta tak, że tym razem nie chce nawet brać większego udziału w akcji. Zamiast tego mamy pick-and-roll Chalmersa z Haslemem, ale na tyle dobrze wybroniony przez Olynyka i Datome, że nic z tego nie wychodzi. No cóż – mogłoby wyjść, bo najlepszą sytuację w całej akcji miał Shabazz Napier, ale nie decyduje się on rzucać, bo bardzo dobrze domyka go Pressey. Jak to się kończy?
Pressey nie tylko bardzo dobrze domyka Napiera, ale też sprawia, że Beasley traci na chwilę kontrolę nad piłką, a cenne sekundy uciekają. Wycofanie piłki do Chalmersa, który ma na sobie znacznie wyższego od siebie Datome – efekt bardzo ucieszy bostońską publiczność, bo w pojedynku Luigiego z Mario wygrywa ten pierwszy. Rzut Chalmersa nie dolatuje nawet do obręczy. Na boisku pojawia się Tyler Johnson.
On jednak niewiele zmienia. Smart wciąż bardzo dobrze broni bez piłki słoweńskiego rozgrywającego, a pozostała czwórka Celtów robi swoje. Akcja znów bardzo długa, indywidualnie próbuje zrobić różnicę stary znajomy Henry Walker, ale dobrze na jego zwód reaguje Olynyk. Efekt tej akcji jest bardzo podobny do poprzedniej – Johnson co prawda dorzuca do obręczy, ale rzut ten jest oddany z tak trudnej pozycji, że tylko szczęście mogłoby sprawić, aby znalazł drogę do kosza, tym bardziej przy asyście Datome oraz Olynyka.
Piłka trafia co prawda w ręce Haslema, ale Marcus Smart wciąż jest sobą i wciąż robi takie rzeczy. Wielkie małe rzeczy – ten przechwyt to rzecz podobna do tego, co zrobi kilka minut później, wymuszając faul ofensywny Chalmersa. Tego typu akcjami ten dzieciak naprawdę zdobywa sobie mnóstwo kibiców. Zanim jednak doszło do przyjęcia szarży mieliśmy jeszcze choćby taką ładną stratę Heat.
I znów, bardzo blisko Dragicia jest Smart, tak więc akcja będzie przeprowadzona inaczej. Jest kilka zasłon, ale one nie przynoszą w zasadzie żadnego efektu, bo Celtics bardzo dobrze czytają grę i reagują. Walker zostaje zamknięty w rogu, robi kilka ruchów, aż w końcu rzuca piłkę do Dragicia tak, jak gdyby ten miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Warto jeszcze zaważyć, jak dużo czasu to wszystko drużynie przyjezdnych zajęło.
Była to zresztą jedna z siedmiu strat drużyny Heat w czwartej kwarcie. Kolejna była dziełem – ponownie – Marcusa Smarta, który tym razem dał Dragiciowi dojść do piłki, ale zrobił to, co potrafi robić najlepiej: znalazł się przed nim, położył rękę na piłce i doprowadził do jump-balla, którego zresztą wygrał.
I jak tu nie kochać Marcusa Smarta? Okej, kilka powodów się znajdzie, bo w ataku tak różowo niestety nie jest, a Smart wciąż czasami za bardzo chce być bohaterem. W obronie jednak naprawdę wymiata, ale tego typu zagrania, czyli dostawanie się przed przeciwnika i położenie rąk na piłce są specjalnością także Phila Presseya, o czym przekonał się Chalmers, a co poskutkowało kolejną stratą Heat.
Tym razem dwójka w rogach nie taka statyczna, dlatego też Chalmers decyduje się na wjazd pod kosz, ale żaden Celt nie musi interweniować z pomocy – Pressey własnoręcznie zajmuje się bowiem rozgrywającym Heat, wyrywając mu piłkę, która następnie znajdzie się w posiadaniu Celtów. Ta akcja to zresztą kolejny dobry przykład tego, jak dobrze działa bostońska defensywa read-and-react. Wystarczy spojrzeć jak dobrze odcinani są zwodnicy Heat, a jak długo piłkę po pick-and-rollu przetrzymuje Dragić.
No i ostatnia już akcja, w której to najpierw pochwalmy Jae Crowdera, że znów świetnie poradził sobie z zawodnikami wyższymi od siebie – w tym przypadku z Beasleyem, ale wcześniej także z Haslemem. Tymczasem piłka znów sporą część czasu spędza w rękach Dragicia – statyczna dwójka w rogach jest teraz naprawdę statyczna. Dragić próbuje więc zagrać jeden na jednego z Datome, który zamienił się kryciem ze Smartem po zasłonie Johnsona. Na zegarze coraz mniej, jednak Słoweniec nic ciekawego wymyślić nie potrafi. Efekt?
Beasley rzuca za trzy z nieprzygotowanej pozycji, a piłka nawet nie dotyka obręczy. Efektem jest więc błąd 24 sekund. Tym większa szkoda, że w następnej akcji Jae Crowder pomylił się w bardzo prostej sytuacji, dostając idealną piłkę po kolejnym świetnym rozrysowaniu Brada Stevensa. Gdyby Crowder trafił to Celtowie zeszliby do zaledwie pięciu oczek. Nie udało się, potem nie udało się też zejść na niżej niż sześć punktów. Weźmy jednak pod uwagę jedną rzecz: Heat w ciągu siedmiu minut od początku ostatniej kwarty trafili tylko trzy rzuty z gry, zdobywając sześć punktów. W ostatnich pięciu nie trafili już rzutu żadnego, a punktów zdobyli jeszcze mniej, bo zaledwie pięć – wszystkie z rzutów wolnych. W poprzednich trzech kwartach nie zeszli poniżej progu 25 oczek.
Słowem podsumowania: Heat w czwartej kwarcie zdobyli ogółem 11 punktów, trafiając zaledwie trzy z 17 oddanych rzutów (17.6 procent skuteczności) i popełniając siedem strat. Celtowie naprawdę wykonali kawał dobrej roboty w obronie, pytanie jednak – dlaczego nie bronili w ten sposób wcześniej? To był zresztą jeden z tych meczów, w których Celtics grali słabo aż do pewnego momentu, ale potem było już za późno, by odwrócić losy meczu. Niemniej jednak, są momenty, gdzie Celtowie bronią własnego kosza prawie tak, jakby bronili Częstochowy. Gdyby bronili tak przez 48 minut każdego meczu to już dawno mieliby zaklepane miejsce w fazie play-off. To jest oczywiście niemożliwe, ale im więcej tak dobrej defensywy, tym większe szanse na playoffs.