Ważna wygrana w Arizonie

Isaiah Thomas szybko doczekał się pojedynku ze swoim byłym już klubem, tak samo zresztą jak i Marcus Thornton szybko zobaczył się ze swoimi byłymi kolegami. Ostatecznie z uśmiechem na twarzy z parkietu schodził tylko Thomas, bowiem to jego świetna postawa w decydujących minutach spotkania sprawiła, że Boston Celtics wygrali na trudnym terenie w Arizonie, grając drugą noc z rzędu. Zagraniem meczu z pewnością była 4-punktowa akcja Thomasa, który jest chyba tym, kogo Celtowie przez cały sezon szukali – closerem, czyli kimś, kto potrafi zamykać mecze. Z nim na parkiecie Bostończycy byli aż o 21 punktów lepsi od przeciwnika. Co ciekawe, Brad Stevens skorzystał tylko z dziewięciu zawodników.

BOXSCORE | GALERIA

Jakim cudem możesz rzucać na ponad 50-procentowej skuteczności i przegrywać 17 punktami do przerwy? Ano możesz, jeśli mierzysz się z Boston Celtics, którzy mają akurat dzień konia zza łuku. Celtowie trafili dziesięć z siedemnastu oddanych w pierwszej połowie trójek, grając naprawdę dobry basket po atakowanej stronie parkietu, pozwalając jednocześnie Suns na łatwe zdobywanie punktów z pomalowanego. Gorący Avery Bradley zdobył 14 punktów w samej pierwszej kwarcie, jeszcze gorętsi Celtics zdobyli 41 punktów w kwarcie numer dwa i zaliczyli tym samym najlepszą pod względem strzeleckim połowę w tym sezonie, prowadząc do przerwy 67-50. Bostończykom na pewno pomógł fakt, że Suns daleko było do perfekcji; gospodarze byli nieco zardzewiali i ospali, choć to przecież Celtics grali drugi mecz z back-to-back. Sporo błędów drużyny z Phoenix zostało bardzo dobrze przez zawodników Brada Stevensa wykorzystanych, co w ostatnich meczach staje się niejako znakiem rozpoznawczym bostońskiego zespołu.

Suns oczywiście nie odpuścili, notując m.in. run 16-2 po tym jak Celtics na początku trzeciej kwarty objęli najwyższe w spotkaniu, bo aż 20-punktowe prowadzenie. Słońca wykorzystywały przede wszystkim łatwe punkty z szybkich ataków, ale gospodarze wciąż mieli spore problemy, jeśli chodzi o trafianie rzutów dystansowych. Głównie dlatego goście zdołali odpowiedzieć, prowadząc przed ostatnią kwartą dziesięcioma oczkami. Najgorszy okres gry przyszedł na początku czwartej odsłony, kiedy to Celtowie wyglądali na mocno zagubionych w ataku, w żadnym stopniu nie przypominając drużyny, która w pierwszej połowie zdobyła przecież 67 punktów. Suns zeszli wtedy do jednego posiadania, ale Avery Bradley dał o sobie znać, zaliczając bardzo ważny przechwyt, by następnie pobiec do kontry i dołożyć kolejne trzy punkty zza łuku. Do tego czasu Celtics trafili ledwie dwa z piętnastu oddanych w czwartej kwarcie rzutów. To nie był jednak koniec nerwów, bo dwie trójki Bledsoe z rzędu sprawiły, że Słońca traciły już tylko jeden mały punkcik. Ale potem Isaiah Thomas zrobił to:

Trójka z faulem, a potem mordercze spojrzenie mierzące ławkę Suns. Pięć punktów przewagi, w następnej akcji kolejne nieudane wejście na kosz, ale zrewanżowanie się w obronie poprzez kluczowy chyba przechwyt. No i dagger na sam koniec, czyli w końcu bardzo trudny wjazd zakończony punktami. Wynik meczu ustaliły dobrze wykonywane przez Celtów rzuty wolne, które nie pozwoliły drużynie gospodarze na odrobienie strat. 115-100.

Pięć rzeczy, które zobaczyliśmy:

  1. Gorącego Avery Bradleya. Zdaję sobie sprawę, że Bradley na początku sezonu miał ponad 30 punktów w Dallas, a w niedzielę przeciwko Lakers rozegrał naprawdę dobry mecz, doprowadzając nawet do dogrywki, ale spotkanie z Phoenix było bez wątpienia najlepszym jego meczem w tym sezonie. Czyżby transfer Thomasa tak na niego podziałał? Bradley nie tylko był gorący w ofensywie, trafiając osiem z 14 rzutów (w tym 3/4 za trzy, ogółem 23 punkty), ale też rozegrał fenomenalne spotkanie w obronie, czego najlepszym dowodem będzie career-high w przechwytach (6).
  2. Isaiaha Thomasa znów robiącego sporo dobrego. Grał twardo, nie bał się rzucać po piłkę, znów sporo punktował i fajnie kreował, a w końcówce wziął odpowiedzialność na siebie. Gra przeciwko byłemu klubowi dodała mu chyba wtedy skrzydeł, bo te ostatnie minuty w jego wykonaniu były naprawdę fenomenalne. Jedyne, czego brakuje to lepszej skuteczności przy wjazdach pod kosz. Tak czy siak, znów 21 punktów oraz siedem asyst w 27 minut gry z ławki. Pięć strat można wybaczyć.
  3. Bardzo dobry występ Brandona Bassa. Sama linijka statystyczna robi wrażenie: 18 punktów, 6 zbiórek, 3 asysty. Bass był w Phoenix w roli cichego zabójcy, robiąc po prostu swoje i nie zwracając przy okazji na siebie zbyt dużej uwagi. O wiele trudniejsze zadanie miał Tyler Zeller, który musiał mierzyć się z wielkim Alexem Lenem – podkoszowy Suns zapisał na koncie kolejne double-double oraz wyrównał career-high w blokach, rozdając sześć czap. 21 punktów oraz 10 asyst zanotował Eric Bledsoe.
  4. Marcusa Smarta z ujemnym wskaźnikiem „+/-„. To był dziwny mecz Smarta (-16 z nim na parkiecie), który z jednej strony robił sporo dobrego (szczególnie w obronie, choćby wymuszając dwa faule ofensywne Suns w czwartej kwarcie), ale znów miał problem ze skutecznością, trafiając ostatecznie tylko dwa z siedmiu oddanych rzutów (w tym jedną z czterech trójek). Zdobył osiem punktów, tyle samo zresztą co inny bostoński rookie – James Young spędził na parkiecie solidne 19 minut.
  5. Świetną pierwszą połowę. Jak dobrą? Tak dobrą, że Suns schodzili na przerwę z 17 punktami straty mimo, że w drugiej kwarcie trafili aż 11 z 18 oddanych rzutów. Celtowie zdobyli jednak wtedy aż 41 punktów, trafiając w tym okresie sześć na dziewięć trójek. Co ciekawe, słabsza druga połowa spowodowała, że koniec końców to gospodarze rzucali z lepszą skutecznością niż Celtics i bardzo możliwe, że gdyby w składzie nie byłoby Isaiaha Thomasa to po raz kolejny mówilibyśmy o spotkaniu, w którym Bostończycy roztrwonili sporych rozmiarów przewagę. Tak się jednak na szczęście nie stało.