Knicks wzięli rewanż

Carmelo Anthony mówił przed spotkaniem, że myślami wciąż wraca do gorzkiej porażki z początku grudnia, kiedy to Celtowie zbili Knicks na kwaśne jabłko, wygrywając 41 oczkami. Nowojorczycy mocno się więc zmobilizowali i tym razem to oni robili na parkiecie, co chcieli. Ostatecznie wygrali „tylko” 26 punktami, ale ich przewaga na boisku była o wiele większa, bo Celtics nie wyglądali jak drużyna koszykówki. W zasadzie, Celtics w ogóle nie wyglądali, bo zagrali po prostu jedno z najsłabszych spotkań w sezonie, gdzie nie kleiło się dosłownie nic. Była to 15 porażka Bostończyków w ostatnich 17 meczach, 18 w ostatnich 21. Nic dziwnego, że po meczu coach Stevens powiedział, że Celtowie nie są obecnie dobrym zespołem.

BOXSCORE | GALERIA

Celtowie od samego początku mieli spore problemy ze skutecznością, trafiając tylko dwa z pierwszych jedenastu rzutów. Nic więc dziwnego, że po połowie kwarty gospodarze wyszli na pierwsze ponad 10-punktowe prowadzenie, grając całkiem solidny basket po obu stronach parkietu. Powolutku rozkręcał się Carmelo Anthony, dzięki któremu Knicks zdobyli 15 punktów bez odpowiedzi rywali i po 12 minutach gry prowadzili aż 31-15, trafiając 62% swoich rzutów (w tym cztery trójki). Celtowie popełniali proste błędy przy obronie pick-and-rolls, zresztą cała defensywa pozostawiała sporo do życzenia. O ataku nie wspominając.

Druga kwarta nie zaczęła się wcale lepiej, gdyż skuteczność Celtów spadła nawet poniżej 30 procent. Knicks kontynuowali za to dobrą grę, powiększając przewagę do ponad 20 punktów. Celtics popełniali też sporo błędów w ofensywie, gdzie do nieskuteczności dochodziły proste straty, dzięki którym Nowojorczycy znów zdobyli 10 punktów z rzędu. Koniec końców coś zaczęło trybić i atak Celtów zaczął wyglądać nieco lepiej, ale dwie z rzędu trójki trafił rookie Hardway Jr. i Knicks znów uciekli na ponad 20 oczek. Najlepszym podsumowaniem pierwszej połowy będzie więc po prostu wynik: 37-63. W przerwie Brad Stevens na pytanie, co Celtowie muszą poprawić w defensywie, odpowiedział: „Wszystko.”

Humphries vs Felton (Knicks)

Niestety, po przerwie w zasadzie nic nie uległo poprawie.  Bostończycy cały czas mieli ogromne problemy w ataku, gdzie wciąż pudłowali na potęgę. Takich problemów nie mieli oczywiście gospodarze, którzy z łatwością dopisywali na swoje konto kolejne punkty, wychodząc nawet na ponad 30-punktowe prowadzenie. Nic dziwnego, że już pod koniec trzeciej odsłony na parkiecie pojawiły się głębokie rezerwy Knicks z Cole’em Aldrichem na czele. Celtom udało się co prawda zmniejszyć trochę straty, ale 27 punktów straty nie pozwalało patrzeć z nadzieją na ostatnią kwartę.

I rzeczywiście, cudów nie było. Solidnie spisywał się taki Chris Johnson, który podpisał wczoraj drugi 10-dniowy kontrakt, ale to było za mało, bo nawet rezerwy Knicks grały na 60 procentach skuteczności. I tak, gdy gospodarze przekraczali granicę stu punktów to Celtowie dopiero zbierali się, by dobić do osiemdziesięciu. Dobrą zmianę dał też Jerryd Bayless, ale Nowojorczycy spokojnie dowieźli prowadzenie do końca, a trójkę trafił nawet Metta World Peace. Knicks wzięli więc udany rewanż za 41-punktową porażkę z początku grudnia, wygrywając ostatecznie 114-88.

Pięć rzeczy, które zobaczyliśmy:

  1. Skuteczność Knicks. Ponad 53 procent z gry, w tym 50 procent zza łuku (10/20).
  2. Nieskuteczność Celtics. Ledwie 39 procent z gry, w tym tylko 27.3 procent zza łuku (6/22).
  3. Słabą obronę.
  4. Jeszcze gorszy atak.
  5. Kolejny solidny występ Chrisa Johnsona – chyba jedynego, któremu naprawdę się chcę.