Celtics roztrwonili ponad 20 punktów przewagi i przegrali…

Jeszcze na 19 minut przed końcem spotkania Celtics mieli ponad 20-punktową przewagę, a ci, którzy chcą tankowania Celtów w tym sezonie nie wierzyli już w końcowy „sukces” i zwyczajnie poszli spać. Tymczasem Celtowie ten mecz przegrali i trudno nie oprzeć się wrażeniu, że przegrali go na własne życzenie, po prostu przestając trafiać do kosza w czwartej kwarcie, którą przegrali aż 15-34. To powinno być pierwsze zwycięstwo Celtów w tym sezonie i pierwsze w karierze Brada Stevensa, gdyż Bostończycy do pewnego momentu w trzeciej kwarcie grali naprawdę dobrze i przyjemnie dla oka. Raz jeszcze jednak Celtics potwierdzili, że nie ma takich meczów, których nie da się przegrać. Tankowcy górą.

BOXSCORE | GALERIA | SKRÓT

Celtowie poczuli się chyba zobowiązani tym otwarciem domowego sezonu, gdyż od samego początku dostarczyli fanom sporo fajnych emocji (tak samo jak i Rondo w doklejonej brodzie, który zabrał głos jeszcze przed rozpoczęciem spotkania). Celtics grali po prostu dobrze, zarówno w ataku, jak i w obronie. Znów świetnie spisywał się Vitor Faverani (4/6 FG, 4/6 FT, 12 pkt, 18 zb, 6 blk, 3 straty), który już po pierwszej kwarcie miał na koncie cztery punkty, sześć zbiórki i trzy bloki. Celtowie rozpoczęli spotkanie od wyniku 16-4, podczas gdy Bucks mieli spore problemy ze skutecznością i ostatecznie po pierwszych 12 minutach trafili ledwie 31% swoich rzutów, z kolei Celtics dwa razy tyle. Już od pierwszej kwarty mogła podobać się gra choćby Brandona Bass czy agresywnego Jeffa Greena (4/13 FG, 4/7 FT, 13 pkt, 9 zb), dzięki którym – w głównej mierze – gospodarze prowadzili 29-16 na koniec kwarty. Jedyne zastrzeżenie można było mieć do sporej liczby ponowień Kozłów, którzy jednak – na szczęście Bostończyków – tych drugich szans nie wykorzystywali. Sami Celtowie także grali jednak agresywnie pod koszem przeciwników, gdzie zbierali sporo piłek.

Po pierwszej odsłonie długie owacje na stojąco otrzymał Bill Russell, którego pomnik został przed meczem odsłonięty w Bostonie. Przygotowano nawet krótki filmik, który obejrzeli obecni zawodnicy C’s z trenerem Stevensem na czele. Co ciekawe, w 2056 takim Billem Russellem będzie… Paul Pierce, przynajmniej wiekowo. Druga kwarta to kontynuacja dobrej gry Celtów. Bucks znaleźli też nieco skuteczności, ale Celtics spisywali się równie dobrze, a dobre minuty dawał drugi unit. Nawet Courtney Lee (6/11 FG, 13 pkt, 3 zb, 2 stl) grał solidnie. Gospodarze przeważali w punktach z kontry (do przerwy 11-0), a także w punktach z pomalowanego (do przerwy 42-26), no i rzucali na świetnej, ponad 60-procentowej skuteczności. Naprawdę dobrze grał Brandon Bass (6/11 FG, 5/6 FT, team-high 17 pkt, 9 zb), który po 24 minutach gry był chyba najlepszym zawodnikiem na parkiecie. 11 zbiórek do przerwy miał Faverani, a Celtics rozpoczynali drugą połowę wynikiem 63-47, mając też niezłą przewagę na tablicach.

Lee vs Bucks

Początek trzeciej kwarty to już totalna dominacja Celtów, którzy zaraz na starcie zdobyli dziewięć punktów bez odpowiedzi przeciwnika i objęli ponad 20-punktowe prowadzenie. W zasadzie wydawało się więc, że mecz był już w zamrażarce. O wiele lepiej niż z Raptors spisywał się Gerald Wallace (5/9 FG, 2/5 3PT, 14 pkt, 6 zb, 4 ast, 4 straty), który pokazał kilka fajnych akcji, a do tego zaprezentował całkiem niezłą grę tyłem do kosza. Jedyne, do czego można było się przyczepić to jego kolejne cegły z linii rzutów wolnych (ledwie 2/7). Pod koniec kwarty Bucks zdołali jednak zmniejszyć straty (podczas gdy Celtowie punktowali głównie z wolnych), a szczególnie głupie było zachowanie zagubionego Kelly Olynyka (2/5 FG, 4 pkt, 4 faule), który na 0.03 przed końcem odsłony faulował rzucającego z połowy Khrisa Middletona, który zmniejszył straty Kozłów do ledwie 12 przed ostatnią kwartą.

Bucks zwietrzyli więc swoją szansę i zaczęli grać coraz lepiej, w końcu dobrze egzekwując zagrywki. Celtowie z kolei stanęli w ataku i zaczęli popełniać dość głupie straty, które przełożyły się na łatwe punkty gości. Zupełnie siadła skuteczność w ataku, słabo spisywał się Avery Bradley (4/14 FG, 0/3 3PT, 8 pkt, 2 ast, 4 straty, 6 fauli), który od początku spotkania miał problemy ze skutecznością i niezbyt dobrze wywiązywał się z dystrybucji piłki. Sporo złego narobił Celtom w drugiej połowie Zaza Pachulia (i inni rezerwowi Bucks, którzy grali lepiej od pierwszego garnituru, zdobywając ogółem aż 66 punktów), ale o wiele więcej złego narobili sobie sami Celtowie, którzy po prostu przestali trafiać do kosza (ledwie 4/19 z gry w ostatnich 12 minutach). Wciąż agresywny był Green, ale jego wejścia pod kosz nie były tym razem skuteczne. Po trójce Carona Butlera mieliśmy nawet remis 93-93, ale trójką odpowiedział też Wallace. To jednak też Wallace faulował po niecelnym rzucie Bassa (po czym Pachulia wyprowadził Bucks na prowadzenie), a chwilę potem łatwo stracił piłkę i Bucks mogli w zasadzie cieszyć się ze zwycięstwa. 98-105.

p.s. bardzo fajnie po meczu wypowiedział się Jeff Green, który rzekł:

„Zrobiliśmy wszystko dobrze, by zyskać prowadzenie i zrobiliśmy wszystko źle, by je stracić. Zasłużyliśmy na porażkę. Nie możemy tak grać. Poczynając ode mnie. Muszę brać inicjatywę, by nie dopuszczać takich rzeczy. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność.”

Pięć rzeczy, które zobaczyliśmy:

  1. Dominację na deskach. Trzeba od tego zacząć. A główna w tym zasługa szalonego Vitora, który pewnym krokiem zmierza po przynajmniej dwie-trzy nagrody na koniec sezonu (czy jest możliwe, aby rookie otrzymał MIP? Powinno być, jeśli rookie jest z Hiszpanii.) A tak serio to Faverani zebrał aż 18 piłek (z czego 6 w ofensywie), po dziewięć dołożyli Green oraz Bass, a Celtowie w ostatecznym rozrachunku pokonali rywali na tablicach stosunkiem 52-41 (zbierając też ogółem 18 piłek w ataku – oglądający mecz z trybun Russell z pewnością był dumny). Szkoda tylko, że tym razem nie przeniosło się to na wynik.
  2. Fatalną ostatnią kwartę. Celtowie dostali już nauczkę (w preseasonie), że w koszykówkę gra się przez cztery kwarty i jeśli chce się wygrać mecz to w ostatniej też grać trzeba. Lekcji jednak nie odrobili, bo w czwartej kwarcie po prostu nie istnieli. Trafili ledwie cztery rzuty z gry, resztę dokładając z nierówno rzucanych wolnych. Kilka błędów, kilka prostych strat, brak skuteczności. Dość powiedzieć, że w samej drugiej połowie Celtics nie zdobyli ani jednego punktu z kontry (z kolei Bucks po zerowym stanie w połowie pierwszej w drugiej zdobyli ich 10), a także tylko osiem punktów spod kosza Bucks.
  3. Zaskakującego dobrego Brandona Bassa. Ciężko jest pisać o tym meczu, wiedząc że Celtowie ten mecz ostatecznie przegrali, podczas gdy w trzeciej kwarcie wydawało się, że mecz już chłodzi się w zamrażarce. Bass grał naprawdę solidny basket, zdobywając 17 punktów i zbierając 9 piłek (co jak na niego jest wynikiem niewiarygodnym wręcz). Miał też najlepszy wskaźnik „+/-” w drużynie z wynikiem +17. Fakt faktem, że mógł lepiej spisać się w samej końcówce, choć w sumie wtedy lepiej mógł spisać się każdy Celt, bo wtedy nastroje byłby zupełnie inne. Całkiem zaskakująco zagrał też Courtney Lee, choć akurat on wskaźnik „+/-” miał najgorszy (-16).
  4. Średnio udany powrót Jareda Sullingera (2/6 FG, 6/7 FT, 10 pkt, 3 zb, 10 minut gry). Sullinger grał ledwie przez 10 minut, ale i tak zdążył zdobyć 10 punktów, a do tego zebrał trzy piłki (wszystkie w ataku, wszystkie w jednej akcji). Popełnił też cztery faule i miał spore problemy z Pachulią, który tak w zasadzie okazał się być tym, który dał Bucks zwycięstwo.
  5. Szalonego Vitora. Wspomnieliśmy o nim już w pierwszym punkcie, ale taki występ zasługuje na oddzielny akapit. Vitor do tych niesamowitych 18 zbiórek dołożył też 12 punktów oraz 6 bloków. I te sześć zablokowanych rzutów nie jest wcale przypadkiem, bo Faverani okazuje się być naprawdę dobrym obrońcą. Oby tak dalej – jego legenda w Bostonie rośnie w siłę z każdym dniem.