20. rocznica śmierci Reggie Lewisa

Dokładnie dziś, 27 lipca 2013 roku, mija 20 lat od śmierci Reggie Lewisa, gwiazdy i kapitana Boston Celtics z przełomu lat 80. i 90. Można powiedzieć, że Lewis umarł w swoim ukochanym miejscu, czyli na koszykarskim parkiecie, gdyż to podczas letnich przygotowań do nowego sezonu zasłabł, upadł i już nigdy się nie podniósł. Zmarł z powodu stwierdzonej wcześniej u niego kardiomiopatii przerostowej, czyli poważnej choroby serca uwarunkowanej genetycznie. Ostatni mecz w zielonej koszulce rozegrał 29 kwietnia 1993 roku. Jego śmierć była kolejnym ciosem dla Celtics, po tym jak w 1986 roku zmarła inna wielka nadzieja, Len Bias. W ramach przypomnienia, prezentujemy historię Lewisa.

Reggie Lewis: Za wszelką cenę

Historia gracza, który pokochał koszykówkę zbyt mocno.

Upadek pierwszy

Celtics przegrali siódme spotkanie 104-122. Być może to dzięki przewadze parkietu Cavaliers. Być może to Hot Rod Williams, który rozegrał swój najlepszy mecz tamtejszych playoffów, pozbawił Celtics zwycięstwa. Być może to przez Brada Daugherty’ego, który nie dość, że dostarczył swojej drużynie punktów, zbiórek oraz bloków to jeszcze powstrzymał Roberta Parisha i Kevina McHale’a. Reggie Lewis nie miał sobie nic do zarzucenia. Rozgrywał najlepsze jak do tej pory playoffy w swoim życiu. I to właśnie przez ten fakt przeżył swój pierwszy, tak bolesny upadek. Celtics wygrali 51 spotkań, kończąc sezon wynikiem 15-1, zaliczając kolejny dobry rok. Lewis wyrastał na nową gwiazdę ligi, miał za sobą najlepszy sezon w karierze. Po raz pierwszy został wybrany do All-Star Game, po raz pierwszy rozegrał wszystkie 82 spotkania, po raz pierwszy także miał skuteczność na poziomie 50%. Jakby tego było mało stał się pierwszym w historii graczem Boston Celtics, który zanotował sezon mając na koncie ponad 100 zbiórek, asyst, przechwytów i bloków! Sezon 1991/92 był więc dla niego sezonem naprawdę wyjątkowym – wiele wzlotów i ten jeden bolesny upadek.

Celtics mieli jeszcze szansę, aby zdobyć tytuł mając w składzie Birda, Parisha oraz McHale’a i nie zmieniał tego fakt, że na fali wznoszącej byli Bulls z Jordanem na czele. W pierwszej rundzie gładko pokonali Indiana Pacers. Reggie już w meczu otwarcia zaprezentował się znakomicie notując 36 punktów oraz 4 zbiórki, 4 asysty i 4 przechwyty. W spotkaniu numer 3 powtórzył swój wyczyn i ponownie zapisał na swoim koncie ponad 30 punktów. Jednak to nie było wszystko. W trzecim spotkaniu drugiej rundy z Cavaliers poprowadził on Celtów do zwycięstwa i objęcia prowadzenia w serii – znów zdobył 36 „oczek”, a do tego dołożył 7 asyst. Prawdziwy wybuch nastąpił jednak dwa dni później. Pomimo ostatecznej porażki Celtów, Reggie rozegrał jedno z najlepszych spotkań w karierze. Zdobył 42 punkty, czym pobił swój punktowy rekord w playoffs oraz wyrównał swój carrer-high, a do tego rozdał też 6 asyst i przechwycił 5 piłek. Celtics zdołali doprowadzić do dogrywki, w której jednak nieznacznie lepsi okazali się Kawalerzyści. Gdyby Bostończycy wygrali prowadziliby już 3-1 – los chciał inaczej, Cavaliers wygrali w siedmiu spotkaniach. Lewis zakończył fazę posezonową ze średnią 28 punktów w każdym spotkaniu.

Upadek drugi

Celtics wygrali pierwsze spotkanie 112-101. Xavier McDaniel po raz kolejny dał świetną zmianę. Tyle, że tym razem chciałby, aby takiej zmiany nie musiał dawać w ogóle. Reggie Lewis miał za sobą kolejny dobry sezon. Wybrano go na kapitana drużyny, co było wielkim zaszczytem – przecież wcześniej tę funkcję pełniły legendy Celtics jak Johm Havlicek, Bob Cousy czy Bill Russell. Drugi sezon z rzędu utrzymał średnią przekraczającą 20 punktów. Boston, już bez swojego byłego kapitana Larry’ego Birda, zakończył sezon 1992/93 na drugim miejscu w dywizji z bilansem 48-34. W pierwszej rundzie Bostończycy trafili na Charlotte Hornets i byli zdecydowanym faworytem tej serii. Pomimo zwycięstwa swojej drużyny Reggie przeżył kolejny upadek. Tym razem bardzo dosłowny. Celtics prowadzili 1-0, ale dalej musieli radzić sobie bez swojego lidera, kapitana, największej gwiazdy. Lewis świetnie zaczął spotkanie, co chwila dopisywał kolejne punkty na swoje konto. Nagle upadł na parkiet. Powodem były problemy z sercem. Potem próbował jeszcze wrócić, ostatecznie zagrał w tym meczu tylko 13 minut w czasie których i tak zdobył 17 „oczek”. Nigdy więcej na parkiecie już się nie pojawił. Celtics bez Lewisa dzielnie walczyli w drugim spotkaniu jednak przegrali po dogrywce 98-99. Dwa kolejne mecze w Charlotte padły łupem gospodarzy i Celtowie odpadli.

W – jak się okazało – ostatnim w karierze spotkaniu towarzyszyli mu nie tylko koledzy z ekipy Celtics, ale także dwóch „starych kumpli”. Mowa o Muggsy Boguesie oraz Davidzie Wingate, którzy razem z dwoma Panami R (Reggie Lewis oraz Reggie Williams) święcili sukcesy w szkole średniej. Podczas dwóch sezonów, jakie Lewis spędził w Dunbar High School, drużyna nie przegrała spotkania! Jako junior wraz z drużyną osiągnął bilans 29-0, by w kolejnym roku poprawić go o dwa zwycięstwa. Poeci byli wtedy drużyną  numer jeden w kraju, przynajmniej według prestiżowego USA Today.

Upadek trzeci

Po tamtym feralnym zdarzeniu w pierwszym meczu playoffów Reggie został zabrany do bostońskiego szpitala na obserwacje. Kardiologiczny „Dream Team” złożony z 12 kardiologów na czele z lekarzem Celtów, Arnoldem Schellerem, postawił diagnozę – kardiomiopatia. Choroba ta powoduje nieregularne bicie serca, co może doprowadzić do śmierci, jeśli podczas intensywnych ćwiczeń serce bije tak szybko, że krew w ogóle do niego dochodzi. Kardiolodzy ze szpitala New England Baptist podkreślili jednak, że to tylko diagnoza, a serce Lewisa – większe niż u przeciętnych ludzi – może maskować pewne problemy. Doktorzy byli jednak zgodni w jednej kwestii – Lewis nigdy więcej nie może zagrać w koszykówkę. Lewis został postawiony przed brutalnym wyborem. Ze szpitala w Nowej Anglii wyszedł już po trzech dniach, a następnie żona Donna zabrała go do Brigham and Women’s Hospital, w którym kiedyś pracowała. Wszystko po to, aby zasięgnąć innej opinii. Lewis ponownie został zbadany – tym razem przez zespół, którym kierował dr Gilbert Mudge, szef oddziału kardiologicznego w szpitalu. Mudge swoją diagnozę przedstawił na konferencji prasowej i diagnoza ta znacząco różniła się od tej wystawionej wcześniej przez kolegów po fachu – nie zagrażająca życiu arytmia oraz omdlenie przez nerwy w trakcie lub po wysiłku.

„Może wrócić do zawodowej koszykówki bez żadnych ograniczeń.”

Upadek czwarty

Jak bardzo mylił się Mudge okazało się trzy miesiące później. 27 lipca 1993 roku, podczas kolejnego treningu w hali Uniwersytetu Brandeis, Reggie ponownie upadł. Tym razem już się nie podniósł. Lewisa próbowali ratować dwaj policjanci, którzy znajdowali się na hali w czasie rutynowego patrolu. Metoda usta-usta okazała się nieskuteczna, Reggie zmarł w szpitalu dwie i pół godziny później. Dopiero po śmierci Lewisa wyszedł na jaw fakt, że Lewis zasięgnął kolejnej – trzeciej – opinii lekarskiej. W czerwcu 1993 roku został ponowie przebadany, tym razem w Los Angeles. Jeden z lekarzy, William Stevenson, nie wykluczył diagnozy Mudge’a, jednak zaznaczył, że trudno było postawić prawidłową. Pojawiły się także pogłoski, jakoby Lewis miał spożywać kokainę przed śmiercią, jednak autopsja wykluczyła taką opcję. Opinia publiczna szybko dowiedziała się o błędnej diagnozie postawionej przez bostońskiego lekarza. Zdecydowana większość była oburzona. Mudge’owi dwukrotnie grożono nawet śmiercią. Był oskarżonym w sprawie Lewisa, jednak ostatecznie, w maju 2000 roku, został oczyszczony z zarzutów.

Upadek piąty

Cały Boston mocno przeżył śmierć Lewisa. Pomimo tego, że nie urodził się w Massachusetts, to był postrzegany jako lokalny chłopak. Grał przecież w Northeastern University, właśnie w Bostonie. Odnosił spore sukcesy jako kapitan drużyny. Już na swoim pierwszym roku poprowadził drużynę do najlepszego bilansu w historii szkoły. W kolejnych było jeszcze lepiej. W ciągu czterech lat spędzonych na uczelni rozegrał 128 spotkań (102-26), Huskies cztery lata z rzędu zdobywali tytuł North Atlantic Conference, a także kwalifikowali się do March Madness. Lewis trzy razy został wybrany najlepszym graczem swojej konferencji, szkołę opuszczał jako najlepiej punktujący gracz w historii uniwersytetu.

Poza tym, mieszkańców Bostonu dotknęła kolejna taka tragedia. Kilka lat wcześniej swoje nadzieje pokładali w pewnym innym graczu z Maryland. Len Bias i Reggie Lewis pochodzili z tego samego miasta, obaj mieli być nowymi liderami Celtics, obaj w pełni nie pokazali swojego talentu. Bias nie zagrał nawet spotkania w zielonych barwach, zmarł z przedawkowania narkotyków dzień po drafcie, w którym wybrali go właśnie Zieloni. Obaj mieli zbawić Celtics, którzy przez ich śmierć na długie lata zapomnieli o czymś takim jak „Celtic Pride”. Zapomnieli, co to znaczy wygrywać. Zaliczali coraz boleśniejsze upadki, a mistrzostwo odzyskali dopiero po 15 latach od śmierci Reggiego.

21 stycznia 1989 roku jego numer – #35 – został przez uczelnię zastrzeżony (co ciekawe odbyło się to w hali Matthews Arena, czyli w pierwszej hali Celtics). Podobnie jak uczelnia postąpili Celtowie, którzy koszulkę Reggiego zawiesili pod dachem w Ogródku 22 marca 1995. Jego karierę w Bostonie najlepiej podsumował chyba Red Auerbach mówiąc podczas tej ceremonii:

„Dla mnie, on utożsamiał wszystko, czym prawdziwy Celt być powinien.”

Lewis dostąpił zaszczytu zastrzeżenia numeru, pomimo faktu, że jest jedynym graczem Celtics z zastrzeżonym numerem, który nie ma na koncie mistrzostwa NBA (cała reszta – prócz także nieżyjącego już Eda Macauleya, który był w zasadzie pierwszą gwiazdą Celtics, ale mistrzostwo zdobył w barwach St. Louis Hawks, gdzie trafił w wymianie za Billa Russella – zdobywała pierścienie nosząc zielono-białe koszulki). Nie ma jednak wątpliwości, że ten zaszczyt zasłużył. W tym miejscu warto przytoczyć tylko jedną statystykę, która pokazuje że Reggie Lewis był na drodze do czegoś naprawdę wielkiego: w momencie, kiedy umierał był jednym z szóstki zawodników, która w latach 1988-1993 miała na koncie co najmniej 7500 punktów, 1500 zbiórek, 1000 asyst i 500 przechwytów. Pozostała piątka to hall-of-famerzy, czyli Jordan, Malone, Barkley, Drexler i Chris Mullin.

Z Jordanem łączy go nie tylko przynależność do tego wąskiego, elitarnego grona, ale też historia jednego spotkania, rozgrywanego dokładnie 31 marca 1991 roku. Spotkanie to przeszło też do historii jako „to, w którym MJ został zablokowany cztery razy”. W zasadzie jednak, powinno się jednak pisać przede wszystkim o blokującym, a nie o blokowanym, którym w tym przypadku (a dokładniej: w czterech przypadkach) był jeden z najlepszych zawodników w historii ligi.  Reggie Lewis traktował bowiem na parkiecie wszystkich tak samo i nieważne, czy miałeś na imię Michael, a na nazwisko Jordan. I Lewisa nie obchodziło wcale to, że Jordan był wtedy na drodze do kolejnego tytułu króla strzelców i kolejnego tytułu MVP w karierze. Jak określił go bliski przyjaciel, Brian Shaw, Lewis był po prostu „cichym zabójcą”. Cichym także dlatego, że był po prostu małomówny i dość nieśmiały. Na trash-talk odpowiadał milczeniem, często po prostu uśmiechał się pod nosem i dalej robił swoje.

W taki sposób wypowiadał się o nim właśnie Jordan:

„Był ciężkim matchupem. Miał te długie ręce, które naprawdę mi przeszkadzały. Próbowałem być wobec niego agresywny. Próbowałem zrobić sobie przewagę z jego biernej postawy, ale on nie odpuszczał. Nigdy nie rezygnował ze swojej własnej agresywności. Trochę mnie zaskoczył.”

Zaraz, zaraz. MJ zaskoczony? Przez innego zawodnika? Ilu mogłoby powiedzieć, że zszokowało samego Jordana? Ale taki właśnie był Reggie Lewis. Twardy, nieustępliwy, a do tego z zabójczym pierwszym krokiem. Wtedy jednak pokazywał swoje umiejętności defensywne – najpierw zablokował firmowego fade-awaya, co Jordan uznał za anomalię, wypadek przy pracy. Jednak gdy Lewis zablokował go ponownie, potem znów i następnie raz jeszcze wtedy Jordan był jednocześnie poirytowany, wściekły i w pewien sposób zaniepokojony. Bo nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się coś takiego, aby w jednym meczu został zablokowany czterokrotnie przez… jednego zawodnika. Jak powie potem Jordan:

„Za każdym razem, gdy myślałem że już go pokonałem, on odzyskiwał siły i pojawiał się przy mnie. Kiedy ma się umiejętności, by złamać obronę, a nie można, to sprawia to wtedy, że czujesz się niepewnie w ofensywnie.”

I tutaj po raz kolejny można zadać pytanie: który zawodnik mógłby powiedzieć o sobie, iż wprawił w osłupienie samego Michaela Jordana, a do tego sprawił jeszcze, że ten – przez wielu uważany za najlepszego strzelca w historii, a być może nawet najlepszego zawodnika – czuł się niepewnie w ofensywie.  Niestety, w tym momencie także Reggie nie może już tego powiedzieć. Teraz pozostaje już tylko gdybać, co mogłoby się stać, gdyby Lewis nie umarł, lecz cały czas był liderem Celtics. Reggie wybrał koszykówkę pomimo tego, że wiedział z jak wielkim ryzykiem się to wiąże. Wiedział w jakim stanie jest jego serce. Jak na ironię to właśnie serce pomogło mu wybrać. Poszedł przecież za głosem serca wybierając koszykówkę.

REGGIE LEWIS (21.10.1965 – 27.07.1993)

REST IN PEACE